Historia życia i świątobliwe dzieła Jana Bożego

Pierwsza biografia św. Jana Bożego

HISZPAŃSKIE PROWINCJE

HISZPAŃSKIE PROWINCJE

ZAKONU SZPITALNICZEGO

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ŚWIĘTY JAN BOŻY

PIERWSZE WIADOMOŚCI HISTORYCZNE

 

 

zebrał i opracował

Manuel gomez-moreno

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Kraków 2001

Tytuł oryginału:

San Juan de Dios

Primicias historicas suyas

 

Przekład:

Jan Efrem Bielecki OCD

 

Korekta językowa:

O. PaweŁ Warchoł OFMC

 

Współpraca:

br. Franciszek Salezy Chmiel OH

 

 

 

 

 

 

 

IMPRIMATUR

Kuria Prowincjalna Zakonu Bonifratrów

O. Prowincjał Ambroży Maria Pietrzkiewicz OH

 

 

 

 

 

 

Wydawca:

Castor Drukarnia i Wydawnictwo

ISBN: 83-88883-09-7

Wstęp  do  polskiego  wydania

Składam gorące podziękowanie Bogu za trud  włożony przez trzy Prowincje Hiszpańskie, które się podjęły opracowania historycznego  wydania pierwszej biografii według Franciszka de Castro o naszym świętym Ojcu i Założycielu Zakonu Szpitalnego, Janie Bożym. Jest w tym  wydaniu zawarte bogactwo Jego heroicznego życia, mądrość płynąca z listów i świadectwa składane przez wielu  świadków. Ze wzruszeniem biorę do rąk tę książkę, tak  bardzo upragnioną i to już od szeregu lat. Tym większa  moja radość, że w Roku Jubileuszowym 2000–lecia Narodzin Zbawiciela i 450–lecia śmierci świętego Jana  Bożego mogłem być w Granadzie, w miejscu gdzie nasz  Ojciec żył, gdzie zrodziła się Rodzina Bonifraterska, gdzie Jan Boży zmarł i po dziś dzień spoczywają jego święte relikwie.

Przemierzałem ulice, którymi on chodził, byłem w domach, które go pamiętają i w zachwycie chciałoby się  powiedzieć, że Jan Boży wciąż żyje. Nietrudno było oczami wyobraźni przenieść się do czasów, w których on pochylał się nad cierpiącym Chrystusem w chorych  i potrzebujących.

Dzisiaj myślami wracamy do Soboru Watykańskiego  II, gdzie w Dekrecie o Przystosowanej Odnowie Życia  Zakonnego w Rozdz. 2 pkt. b czytamy: „Jest rzeczą korzystną dla samego Kościoła, żeby instytuty miały swój odrębny charakter i własne zadania. Należy więc wiernie rozeznawać i zachowywać ducha i właściwe  zamiary Założycieli, jak również zdrowe tradycje, bo  wszystko to stanowi dziedziczną własność każdego  instytutu”.

Ma to tym większe znaczenie, że na progu trzeciego tysiąclecia chcemy pogłębić nasze życie w kontekście przeszłości, teraźniejszości i przyszłości. Chcemy sprostać  zadaniom i obowiązkom wypływającym z Bożego powołania stałego dążenia do świętości.

Szczególne słowa wdzięczności należą się Ojcu Janowi Efremowi Bieleckiemu OCD za tłumaczenie z języka hiszpańskiego na język polski tej pozycji. Za świętym Janem Bożym mówię „Nagroda Twoja zapisana jest już w niebie”.

Ufam, że to pierwsze tłumaczenie i wydanie biografii  Założyciela naszego Zakonu według Franciszka de Castro  przyczyni się do realizacji programu zawartego w Liście Apostolskim „Novo Millennio Ineunte”(50) i to z nową „wyobraźnią miłosierdzia”. Z nadzieją przekazuję tę biografię w Wasze ręce.

 

            In  corde  Jesu

            brat Ambroży Maria Pietrzkiewicz OH

            prowincjał Zakonu Bonifratrów w Polsce

 

 

            Warszawa, 7 października 2001 roku

            na rozpoczęcie XVI Kapituły Prowincjalnej

 

Wprowadzenie

Byłoby czymś niewłaściwym snuć rozważania o sentymentalnej i historycznej wartości, która wykraczając poza granice środowiska religijnego, przepełnia postać Jana Bożego. I jeśli on w ramach półwyspu Pirenejskiego nie występuje w kategorii pierwszeństwa, należy to przypisać przede wszystkim nadmiarowi wielkich postaci, jakie złoty wiek wydał we wszystkich zakonach. Biorąc jednak pod uwagę tę wyborność i oddając to, co się należy takim świętym, jak Ignacy, Franciszek Ksawery, Teresa, Jan od Krzyża czy nasz Jan z Avila, z pewnego punktu widzenia, który dotyczy tego, co genialne, co impulsywne i odważne, nie uwzględniając reguł rozsądnego umiarkowania, to właśnie Jan Boży dzierży palmę doskonałości ewangelicznej wyrażoną w absolutnej miłości Bożej.

Uzasadniona jest więc popularność naszego świętego oraz urok, jaki wzbudzają jego przedziwne czyny. Pozostaje wciąż żywy w środowisku Grenady, scenie jego przygód, gdzie wyraźniej jaśnieje jego historyczna obecność i nie potrzeba specjalnego wykształcenia, żeby jej kosztować. Z kolei poprzez ten zachwyt, jaki życie świętego pozwoliło zażywać z wieku na wiek, krytyka dostrzega pewien zastój w badaniu jego czynów. Od czasu, gdy w 1624 r. historia napisana przez biskupa Govea je skodyfikowała, nie dokonano niczego innego poza objaśnianiem, przerabianiem czy moralizowaniem, zgodnie z gustami każdego okresu kulturalnego. Nie było najmniejszego zamiaru, by na nowo przebadać zbiór spopularyzowanych wiadomości ani nawet zwrócić uwagę na okoliczności czasu, w jakim żył święty, starając się poszerzyć, poprawić i zrezygnować z tego, do czego w pełni upoważnia jego historia. Tego właśnie postanowiliśmy dokonać w tej książce: zwięźle i bez uprzedzeń wobec dokumentalnej rzeczywistości, aby była ona przewodnim kryterium w procesie rewindykacji.

Takie ujęcie nie może zawieść w uzyskaniu dobrego skutku, ponieważ osobowość Świętego, wywyższona dzięki oczyszczeniu, sprowadzi do właściwych granic całą tradycję. Sprawi, że zostaną podważone przedstawione historykowi pewne uczone wtręty, których celem jest ukazać pobożny przykład.

Zostanie tu więc na nowo przedrukowana najstarsza biografia świętego, której publikacja pochodzi z 1585 r., zaledwie w 35 lat po jego śmierci. Dzieło, które poszło w zapomnienie, że nie można znaleźć choćby jednego egzemplarza w bibliotekach półwyspu, a mimo to aż do późnego wieku XVII było jedynym przewodnikiem dla bardzo wielu,  poważnie zabierających głos na temat Świętego. Bardzo nieliczne teksty, które z niego można było zdobyć, zostaną włączone również tutaj. Jednakże wszystko to przewyższa bogactwo dokumentów nie wydanych dotychczas, jakich dostarcza informacja udzielona przez świadków w procesie beatyfikacyjnym Świętego. Tutaj, w siedemdziesiąt trzy lata po jego śmierci, nie istniała już chęć uświetniania, prozelityzmu ani kazań, które pobudzały świadków, lecz moralny obowiązek, żeby każdy mówił to, co wiedział, pod sankcjami kanonicznymi, gwarantującym szczerość a tylko w rzadkich  wypadkach wątpliwą.

Nie dotyczy to tylko jego samego, albowiem szczerość i dokładność tych informacji kładą akcent na aktualność relacjonowanych faktów z ich odpowiednią lokalizacją, stawiając nas w kontakcie ze społecznym środowiskiem Grenady za dni Jana Bożego, gdzie wszystko jest męskie, szorstkie i niespokojne, ale za to tętniące życiem i dostosowujące się do genialnych wydarzeń z życia Świętego. Chociaż XVI wiek hiszpański, wszczepiony w zrównoważone i wyrozumowane Odrodzenie, przyczynił się do umiarkowania innych wielkich naszych świętych, ale nie na próżno Jan Boży urodził się w awanturniczej Portugalii i przybył, by osiąść w mieście par excellence niezrównoważonym, co nadaje szczególny wygląd jednemu i drugiemu, co tutaj przedstawiamy.

Dobrze ilustrują one napis pod rysunkiem świętego, w ujęciu bardzo naturalnym. Chodzi w tym wypadku o jego malowany portret, uważany za prototyp wszystkich portretów, jakie zostały rozpowszechnione. Również jego najstarszy rzeźbiony wizerunek oraz malarskie ujęcie z początkowego okresu pobytu w Grenadzie odwołuje się do niego. Tak samo jest oryginalny list, jeden spośród innych jego listów, pewna relacja, jaka została wydrukowana jeszcze za jego życia, gdy był jeszcze prawie zupełnie nieznany. Naszym zdaniem, są one ważne jako informacje sprzed procesu beatyfikacyjnego i stanowią komentarz do zmiennych kolei losu, jakie wstrząsały dziejami Jana Bożego, co także należy rozciągnąć na legendę oraz materiały literackie i artystyczne, które zostały do niego dołączone w tym zamiarze, żeby ściślej przedstawić zasięg i cechy charakterystyczne dokonanej pracy. Niech to będzie na chwałę Boga i Jego świętego.

Podkreślamy to mocno, że za cenną podstawę informacji obieramy wspomnianą już historię magistra Franciszka de Castro, kapłana, mianowanego rektorem szpitala w Grenadzie przez arcybiskupa Jana Méndez de Slavatierra, który rządził diecezją od 1578 r. Castro napisał ją na brudno i zostawił towarzyszowi Świętego. Napisał ją w prostym stylu na podstawie swoich wspomnień, z dodaniem wypowiedzi innych osób godnych wiary. Jest to wszystko, co wiemy o Janie Bożym z pełną gwarancją autentyczności, resztę natomiast zobaczymy, skąd pochodzi.

Książka de Castro została zatwierdzona do druku w czerwcu 1584 r., już po śmierci jej autora, na skutek starań jego matki Katarzyny de Castro. Została bardzo pięknie i prawie bez błędów wydana drukiem na koszt wspomnianego arcybiskupa w oficynie wydawniczej Antoniego de Lebrixa w Grenadzie, oddając hołd w ostatnich wierszach tamtemu wydaniu, jako najbardziej klasycznemu wśród wydań hiszpańskich, temu, które nosiło w jedynym kolofonie napis: „Apud inclytam Granatam”. Książka jest formatu 14 × 10 cm i liczy 118 kart numerowanych tekstu, 16 kart wstępnych i tablicę; jest podzielona na zeszyty po dziesięć kart.

Reprodukujemy tutaj kartę tytułową. Na początku każdej strony powtarza się: „La vida de Ioan de Dios”, a inicjały są wstawione w czarne pole i nieco ozdobione. Ponadto wśród poezji Jana Latino i Jana López Serrano zajmuje dwie przeciwstawne sobie stronice wyżej wspomniany portret Jana Bożego, klęczącego przed krucyfiksem, naszkicowany samtylko i w nędznym odzieniu. Jest to obraz na desce, przedrukowany już w 1579 r. pod hiszpańskim przekładem bulli Piusa V, która posłużyła do poprawienia ostatniego rozdziału książki. Odbitka bardzo niestaranna. Poświadczenie tegoż o zapłacie, dołączone po ostatniej stronie części wstępnych, zostało tu włączone na odwrocie karty tytułowej, jak w wydaniu z 1588 r., znajdując się na właściwym sobie miejscu. W poezji Murzyna Jana Latino zauważamy aluzję o innym poecie, Grzegorzu Silvestre, który także skorzystał z hojności arcybiskupa.

Wreszcie, na początku tekstu zauważamy, że data 1538 r. nie łączy się z następującym po niej tekstem. Należy ją tak rozumieć: odpowiada ona dacie, kiedy Święty zjawił się w Grenadzie, a nie dacie jego urodzenia, powodując wyraźną ciemność, gdy w drugim wydaniu bez żadnego powodu w paru wierszach zastąpiono: „będąc arcybiskupem” zamiast „i był arcybiskupem”. Następnie główna różnica między obydwoma wydaniami dotyczy v dokumentu przywileju, który w 1588 r. jest zupełnie różny, brakuje w nim nagłówka, jest bardziej wyraźny i szczegółowy oraz podpisuje go król w Barcelonie pod datą 20 maja 1585 r. Ponadto to drugie wydanie usuwa dwie poezje, list Katarzyny de Castro oraz ryciny, pozostawiając malutkie popiersie Zbawiciela na stronie tytułowej. Wydrukował je, również w Grenadzie, René Rabut, co czyni je mniej wartościowym od pierwszego. Konstytucje szpitala, które zabraniały drukowania pierwszego dokumentu, może ze względu na jego charakter czysto lokalny, zostały wydane osobno w tym samym 1585 roku przez Hugona de Mena, następcę Lebrixy. Wstęp do drugiego wydania

iedy braterska miłość, okazywana w całej prawdzie i autentyczności, jakiej żądał Mistrz, przeżywa kryzys do ostateczności, jakby była wygnana spośród ludzi, włącznie z tymi, którzy jako Jego uczniowie noszą nazwę „chrześcijan”, ze względu na swą apatię, oziębłość i obojętność przyczyniają się świadomie lub nieświadomie, że ona w widoczny sposób jest nieobecna;

kiedy najbardziej wyrafinowany hedonizm, „niczym z wysokiej góry rozpędzona rzeka, która wzbiera na skutek padających deszczów i niszczy tamy”, wdziera się nawet do najświętszych miejsc, warstw i dziedzin ludzkiej rodziny, poczynając od zacisza domowego ogniska aż po najwyższe warstwy społeczne;

kiedy nikczemny i małostkowy egoizm, indywidualny i zbiorowy, ekonomiczny, polityczny, społeczny i moralny, usiłuje zdławić zaledwie zrodzone najlepsze zamiary, projekty i wysiłki solidarnego współżycia; kiedy nie chce się korzystać ze środków, jakie nam stwarza nauka i technika, jako z wartościowych mechanizmów, które mogą i powinny coraz bardziej zacieśniać więzi przyjaźni;

kiedy systemy ideologiczne powodują gwałty, które brutalnie wydobywają na jaw metody kierowania i kontrolowania, współzawodniczące i agresywne, w różnych kategorii ludzkich, aż po tworzenie wśród nas głębokich podziałów i opozycji jednostek, ludów, cywilizacji i mocarstw…

Dobrze będzie podać ludziom naszego środowiska, chlubiącego się swoim nadmiernym krytycyzmem, pierwotne źródła, które nam pozwolą poznać ducha owego pełnego prostoty i ludzkiej wrażliwości ze względu na Ewangelię człowieka, który zasłużył sobie na imię JANA BOŻEGO, a zupełnie dobrze mógł być nazywany Janem ludzkim;

– człowieka, który ze swego wymiaru wertykalnego potrafił wydobyć światło, ciepło, siłę i życie, by przeżywać, aż do ostatecznych konsekwencji, horyzontalny uścisk braci oraz zobowiązania człowieka wierzącego z przekonania;

– człowieka działania, oddania i służby: „kalekom, ułomnym, trędowatym, niemym, obłąkanym, sparaliżowanym, pokrytym strupami oraz starcom i dzieciom, które tutaj pozostają; a także innym, pielgrzymom i wędrowcom, którzy tu przychodzą…”;

– człowieka modlitwy i kontemplacji, który w dziecięcym dialogu z Ojcem odkrywa, że także tamci, i to przede wszystkim, są Jego dziećmi, a którzy nie są — a powinni być — kochani; ich potrzeby oczekują odpowiedzi ze strony jego wiary, działającej przez miłość;

– człowieka, który jako „serafin Eucharystii” adoruje Chrystusa w duchu i w prawdzie, kiedy jako „anioł chorych” pochyla się nad tymi małymi, ale rzeczywistymi chrystusami…;

– w sumie, człowieka, który umiał miłować Boga w ludziach a ludzi w Bogu, „albowiem kto nie miłuje brata swego, którego widzi, nie może miłować Boga. którego nie widzi” (1 J 4, 20).

To nowe wydanie książki o HISTORYCZNYCH POCZĄTKACH ŚW. JANA BOŻEGO, odkrywając, naświetlając i ukazując postać proroka miłości ludzko-społeczno-chrześcijańskiej, podniesioną tego roku do sztuki kinematograficznej, sztuki dźwięku i barwy, pod tytułem Człowiek, który umiał kochać, a więc jak, napisał Manuel Gómez Moreno w przedmowie do tego swego dzieła: „pod pewnym względem, który dotyczy genialności, impulsywności i odwagi bezgranicznej, jest JAN BOŻY, który dzierży palmę doskonałości ewangelicznej ze względu na absolutną miłość Boga”.

 

            Manuel MARCO CHECA, oh,

            Mįlaga 1976

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

a, Krzysztof de Leon, sekretarz Rady Jego Królewskiej Mości, poświadczam, że przez panów [wspomnianej Rady] został wyceniony po pięć blancas w banknotach każdy arkusz ksiąg, które za pozwoleniem Rady postarała się wydrukować Katarzyna de Castro, matka i dziedziczka magistra Franciszka de Castro, a które wspomniany wyżej ułożył o życiu i obyczajach Jana Bożego z Grenady. Radni polecili, aby zanim będą one sprzedawane, na pierwszej stronie każdego z nich wydrukować niniejsze oświadczenie o ocenie. By zaś to było wiadome, na żądanie wspomnianej strony [zaświadczam] o wiarygodności, w Madrycie, dwudziestego ósmego maja, tysiąc pięćset osiemdziesiątego piątego roku.

 

            Krzysztof de León

Filip, z łaski Bożej Król Kastylii, Leonu, Aragonii, Obojga Sycylii, Jerozolimy, Portugalii, Nawary, Grenady, Toledo, Walencji, Galicji, Majorki, Sewilli, Sardynii, Kordoby, Korsyki, Murcji, Jaén, Algarves, Algeciras, Gibraltaru, Wysp Kanaryjskich, Indii Wschodnich i Zachodnich, wysp i stałego lądu na Oceanie, Arcyksiążę Austrii, Książę Burgundii, Brabancji i Mediolanu; Hrabia Habsburgu, Flandrii, Tyrolu i Barcelony; Pan na Biskajach i Molinie itd. Odnośnie waszej sprawy, Katarzyno de Castro, matko i dziedziczko magistra Franciszka de Castro, Rektora szpitala Jana Bożego w mieście Grenadzie: przedstawiono nam dzisiaj, że wspomniany wyżej ułożył książkę o życiu i dobrych obyczajach Jana Bożego, z dołączonymi konstytucjami, które bracia wspomnianego szpitala powinni zachowywać. Żeby zaś była to rzecz pożyteczna i korzystna, wspomniany Franciszek de Castro włożył w nią wiele pracy. Prosicie nas usilnie, abyśmy wam dali pozwolenie, żebyście mogli ją wydrukować z przywilejem na dziesięć lat lub według naszego uznania. Po przejrzeniu książki przez członków naszej Rady i na jej polecenie dokonano uściśleń, jakie do druku książek przepisuje Prįgmatica wydana przez nas na nowo. Zostało więc uzgodnione, że z tej racji powinniśmy polecić dać wam ten nasz list, uznając za rzecz dobrą. Dlatego dajemy wam pozwolenie i uprawnienie, abyście tym razem mogli wydrukować wspomnianą książkę, o której wyżej jest wzmianka, tylko to, co dotyczy życia i obyczajów wspomnianego Jana Bożego, z opuszczeniem wspomnianych konstytucji. Należy ją wydrukować jako oryginał, który został przejrzany przez naszą Radę. Powinien odnotować i podpisać na początku książki Krzysztof de León, nasz nadwor

ny sekretarz, jeden z tych, którzy należą do naszej Rady. Przed rozpoczęciem sprzedaży przynieście ją do niego razem z oryginałem, żeby sprawdził, czy wspomniany druk jest zgodny z nim, lub też przynieść zaświadczenie w formie urzędowej, sporządzone, na przykład, przez mianowanego z naszego polecenia korektora, który by przejrzał i porównał wspomniany druk ze wspomnianym oryginałem, i czy został on zgodnie z nim wydrukowany. Powinna być także wydrukowana Errata sporządzona do niego. do każdej księgi z tych, które zostały w ten sposób wydrukowane. Ma być ustalona cena, jaką dla każdego tomu zechcecie wyznaczyć i pobierać, pod karą wpadnięcia i zaciągnięcia kar zawartych we wspomnianej Prįgmatica oraz w prawach naszych Królestw. W dowód tego polecamy wydać i wydajemy ten nasz list opieczętowany naszą pieczęcią i podpisany przez członków naszej Rady. W mieście Madrycie, dnia ósmego miesiąca Czerwca, tysiąc pięćset osiemdziesiątego czwartego roku. [Dokument] (niech zostanie) wystawiony.

            Licencjat Jan Thomįs

            Licencjat Rodryg Vįzquez Arce

            Piotr Porto Carrero

            Licencjat Martinez de Bohórquez

            Licencjat Jan de Luēon

 

Ja, Krzysztof de León, nadworny pisarz Jego Królewskiej Mości, napisałem z jego polecenia, za zgodą członków jego Rady.

           

            Sprawdził:

            Jerzy de Loal de Vergara,

            kanclerz, Jerzy Loal de VergaraSPES VIDUAE, QUA LIBRUM EXCUDERE AUSA EST, PER MAGISTRUM IOANNEM LATINUM,

CATHEDRAE GRANATENSIS MODERATOREM,

LATINIS NUMERIS ASTRICTA.

 

Vivit paupertas urbis, nutritur et almi

Vita Pastoris, tum viduata cohors.

Vestes das nudis Princeps, panemque salutis

Tu frangis pecori, noscat ut ore Deum.

Divitias spargis, parrochus quas dividat ipsis

Pro Christi viduis nomine pauperibus.

Solatium es viduis, pupillis, patribus orbis:

Sic vivit virgo casta puella Deo.

Et vivit Patrum coetus, pia turba virorum:

Horrea dat cunctis Principis alma domus.

Ioannes Mendez a Silva nomine Terra,

Qui viduis vita es, tollis ab urbe famem.

Virtutes priscae cumulata sorte resurgunt

Pastorum, Pastor quas bonus amplificas.

Nobilitas famam vigilantum nomine Christi,

Sopitas mentes erigis ad Dominum.

Ferrea non agitat Pastoris virga regendas,

Ast baculo inflexo congregat unctus oves.

Non poterat vidua haec typis excudere librum:

Iussisti excudi Pastor, amore Dei.

Nec tu prodires in lucem clare Poėta

Silvester, Princeps ni daret auxilium.

Matrona excussit divini scripta Poėtae,

Quam iuvit Princeps tunc tua larga manus.

Qua ingenuo natam nuptum dedit una marito,

Altera pauperiem pressit honore suam.

Nestoreos vivas annos, iuvenesque, senesque

Orant nunc cives, regia turba, duces.

Ut Pastor peragas custodis saecula phoenix:

Atque ovibus reddas pabula sancta tuis.

 

                                                Laus Deo

 

 

 

 

 

Al Ilustrķsimo seńor don Juan Méndez

de Salvatierra, Arzobispo de Granada,

el licenciado Juan López Serrano

 

 

soneto

 

Sagrado y alto Principe, quel mando

teneis de aquesta Iglesia justamente,

providencia de Dios fué conviniente

darle Pastor tan sancto, humilde y blando.

 

Vuestros regalos proprios olvidando

dais toda vuestra renta largamente

mirando la salud de tanta gente,

que de Pastor en Padre os va trocando.

 

De huérfanos, viduas y hospitales,

de pobres y pobreza sois abrigo,

y desto dais a todos clara muestra;

 

Y asķ por ver aquestas obras tales,

el pobre Iuan de Dios buscó a su amigo:

hallóos, y sale a luz a costa vuestra.

 

List Katarzyny de Castro, matki autora, do Najjaśniejszego i Najczcigodniejszego Księdza Jana Méndez de Salvatierra, Arcybiskupa Grenady, Radcy Jego Królewskiej Mości

 

Mistrz Franciszek de Castro, który z polecenia Waszej Ekscelencji był zarządcą szpitala Jana Bożego w tym mieście, spisał dzieje życia i owoc, jaki przyniósł błogosławiony mąż Jan Boży, starając się w ten sposób zadośćuczynić zobowiązaniu i miłości, jakie miał wobec tego domu i szpitala dla ubogich, gdzie umarł; a także, aby ta opowieść o życiu tak bardzo świętym i przedziwnych czynach była przykładem i żywym wzorem, według którego bracia, zastępujący go, mogli układać swoje życie, żeby się rządzili i starali się go naśladować w bardzo świętych i pobożnych czynach, albowiem są jego następcami pod względem habitu, jak i profesji. Wasza Ekscelencjo, mój syn za życia chciał to dzieło dedykować Waszej Ekscelencji, jak to wynika z jego listu dedykacyjnego. Po jego zaś zgonie ja z tego samego powodu i przyczyny, jako jego matka, której okazała łaskę Jego Królewska Mość, aby ukazać na światło i wydać drukiem tę książkę, chciałam po raz drugi dedykować ją Waszej Ekscelencji. Albowiem, komuż mogłabym dedykować dzieje życia człowieka ubogiego, jeśli nie temu, kto naprawdę nim jest, żeby wspomagać ubogich, jak można to widzieć z wydatków i wyposażenia jego domu tak ubogiego, jak kogoś najuboższego w tym mieście? Do kogoż mogłabym skierować dzieło człowieka ubogiego, jak nie do człowieka, który nie ma lepszego imienia ani lud go nie wychwala inną nazwą, jak nazywając go ojcem

i opiekunem ubogich, jak to widać ze zwyczajnych jałmużn, które zawsze czynił i czyni w tym mieście i w całej swojej archidiecezji, z wielką dyskrecją i przedziwną roztropnością, zgodnie z rodzajem i potrzebą ubogich? Chwalą Waszą Ekscelencję bogaci i wielcy, albowiem pozbawia ich troski o przychodzenie z pomocą i utrzymywanie ubogich i maluczkich, a ci z kolei wychwalają go za to, że utrzymuje ich hojną ręką. Dobrze to było widać, Najjaśniejszy Księże Arcybiskupie, w czasie choroby, jaką przeżyłeś w ostatnich dniach. Tak pod względem uczucia, jakie wszyscy okazywali, widząc Waszą Ekscelencję w tak wielkim niebezpieczeństwie i zagrożeniu, z których Bóg raczył ją uwolnić na skutek ustawicznych modlitw, postów i zwyczajnych umartwień całego ludu, jak również ze względu na słowa, jakie Wasza Ekscelencja w swojej chorobie wypowiadał, tak bardzo serdeczne, którymi przyczyniał się do powiększenia jeszcze bólu i zmartwienia na widok Waszej Ekscelencji i całego ludu będącego w tak ciężkim położeniu, jako jasny znak wielkiej miłości i przywiązania, jakie miał do ubogich. Mówił więc, że nie tyle ciążyła mu śmierć i utrata życia w godzinie, gdy Bóg go wzywał, co raczej podkreślanie, że ubodzy pozostaną bez wsparcia, sami i opuszczeni, w tak wielkiej potrzebie, oraz że bogaci przejmą własność Kościoła, która należała i była własnością biednych. Błagam Waszą Ekscelencję, aby przyjął to dzieło, jakie mój syn, zarządca ubogich w szpitalu [Jana] Bożego, ułożył, w zamian za tak wielką łaskę, jaką mu Wasza Ekscelencja wyświadczył za życia, dając mu pozwolenie i zachętę, żeby to dzieło mogło być poważane i opublikowane jako przykład dla wszystkich i pociecha dla ubogich, wpatrując się w takiego sługę ubogich, jakim był Jan Boży, oddając je pod opiekę Waszej Ekscelencji, którego głównym zadaniem jest opiekować się i przychodzić im z pomocą. Czyniąc to, Wasza Ekscelencja wyświadczy mi wielką łaskę, gdyż także jestem biedna, której Wasza Ekscelencja okazał wielką łaskę i zaradził wielu potrzebom. Za to Wasza Ekscelencja otrzyma nagrodę i zapłatę od Pana naszego, który oby strzegł i przydawał życia Najczcigodniejszej Waszej Ekscelencji na długie lata ku wspomożeniu wszystkich ubogich, a specjalnie mnie, sługi Waszej Ekscelencji, czego pragnę.

 

Jaśnie Oświecony, Najczcigodniejszy Księże Arcybiskupie.

Całuję stopy i ręce Waszej Ekscelencji

 

            Katarzyna de Castro

 

Przedmowa do

chrześcijańskiego czytelnika

 pewnością, chrześcijański czytelniku, wielka była troska, jaką od początku naszego świata dobry Bóg i Pan nasz zawsze mu okazywał. Stąd tak jak zaopatrzył go z wielką obfitością we wszystko co do należy ozdoby, utrzymania i spokoju stworzonej natury, tak też, i jeszcze z większą obfitością (jako rzecz najgłówniejszą) zaopatrzył go w potrzebne dary ducha, tak w naukę i święte prawa, jak i we wzorowych ludzi, odznaczających się heroicznym życiem i bardzo wzniosłymi czynami w każdym stanie, aby je wykonywali i służyli jako nauczyciele i wzory, z których inni będą mogli czerpać, tak aby patrzyli na nich i nie błądzili, ale naśladowali ich i szli za nimi w swoim życiu, wzorując się na tych żywych przykładach, aby z większą łatwością i prawością budował się gmach duchowy, a wszyscy za sprawą przykazań tegoż samego Pana mogli zdążać do celu, dla którego zostali stworzeni. I tak jak Pan nasz z pełną wolnością przewidział patriarchów i przywódców dla wszystkich stanów, które w swoim Kościele utworzył, aby pomagali duszom w sprawach duchowych, wykorzeniając wady i zaszczepiając cnoty, za pośrednictwem przepowiadania i sakramentów, wydaje się, że wciąż brakowało zakonu, który by w szczególny sposób zajmował się i był Jego instytutem gościnności, opieki i utrzymania ubogich, na którym tak bardzo Panu naszemu zależało, a z braku którego nie opiekowano się nimi z taką miłością i troską, jak należało, ani nie troszczono się o szukanie ich tak pilnie, że trzeba było napomnień i świętych przykładów, aby równocześnie były leczone dusze i ciała, jak to czynił nasz Odkupiciel.

            Sam Pan raczył ten nowy zakon założyć w naszych czasach za pośrednictwem człowieka niskiego pochodzenia i pogardzanego w oczach ludzi, ale bardzo wybitnego i szanowanego w oczach Bożych, albowiem zasłużył on swoimi licznymi i świętymi czynami na to, by go nazywać jego właściwym imieniem: Jan Boży. On to, najdoskonalej wyrzekając się świata oraz wszystkich jego przyjemności i próżności (jak w ciągu jego życia to się okaże), wystąpił jako drugi Dawid, o którym opowiada Pismo św. w XVII rozdziale Pierwszej Księgi Samuela. Jako rozpalonemu żarliwością o cześć Bożą, sprawiały mu wielki ból pełne zarozumiałości słowa, które słyszał, jak pyszny Goliat wypowiadał przeciwko zastępom Bożym, i spróbowawszy zbroi króla Saula, nie czując się zdolny w niej walczyć, odrzucił ją i w pastuszym ubraniu, uzbrojony tylko w kij pasterski i pięć kamyków w torbie, stanął do walki twarzą w twarz z nieprzyjacielem. Tą bronią i z pomocą Pana, w którym pokładał nadzieję, z łatwością powalił wroga na ziemię i go pokonał, i w ten sposób uwolnił od zniewagi i ucisku lud Boży. W taki sam sposób nowy mąż, którego Pan nasz natchnął żarliwością o Jego cześć za pośrednictwem dziwnego nawrócenia, jakiego w nim dokonał i napełnił go wielkim bólem z powodu braku opieki nad ubogimi i potrzebującymi oraz

cierpieniem, jakie się do niego dołączało z powodu oziębienia miłości; odrzucając zbroję Saula, którą było to wszystko, co na świecie posiadał, tak majątek, jak i cześć oraz wszystkie inne ludzkie roszczenia, wyszedł na pole tego świata uzbrojony w kij, który zwykle nosił i noszą jego następcy, to jest w krzyż, który na skutek tak bardzo surowej pokuty nosił na swoich ramionach, umartwiając ciało i każąc mu służyć duchowi, i zaopatrzony w torbę z pięcioma kamykami i w procę, którą był koszyk i jałmużny, które wołaniem i żywym słowem zdobywał, przede wszystkim dla dobra tego, kto je dawał oraz na wyżywienie i opiekę ubogich, dzięki nowemu sposobowi, dotychczas nie słyszanemu, mówiąc: Czyńcie dobrze dla siebie! Dzięki tej zbroi i pomocy Pana walczył tak mężnie ze wspólnym przeciwnikiem wszystkich, iż oprócz tego, że stał się ośrodkiem bardzo wielu niezwykłych dzieł miłosierdzia, które w większej części Hiszpanii ze względu na niego zostały dokonane i wciąż się dokonują, wyrwał z jego szponów wiele dusz zatraconych, poruszonych swoim przykładem i surowością życia oraz świętymi napomnieniami, którymi skutecznie je przekonał, aby porzuciły złe życie i poszły za ukrzyżowanym Chrystusem. W podobny sposób zostawił po sobie zakon złożony z towarzyszy, którzy tą samą bronią i tą samą żarliwością zaprawiają się do tej walki, jak to dziś się czyni, i z pomocą Bożą będzie się czyniło zawsze, albowiem bardzo się rozwinął i z każdym dniem coraz bardziej się szerzy ten instytut i to święte dzieło. Jest to, chrześcijański czytelniku, żywy wzorzec, jaki Pan nasz stawia przed tobą, abyś zaczął uczyć się, w jaki sposób masz najpierw postępować wobec siebie, abyś mógł być pożyteczny dla innych, i jak masz się ćwiczyć w dziełach miłości i miłosierdzia, nie tylko oddając to, co ci zbywa, i dzieląc się nim z twoimi braćmi potrzebującymi, ale oddając im wszystko, co masz, okazując im uczucie większe niż ojciec, aby przychodzić im z pomocą przykładem, napomnieniami oraz innymi sposobami, z miłości do tego Pana, który tak rzeczywiście wyzbył się wszystkiego dla ciebie i dał ci wszystko, co mógł dać swoją niezwykle szczodrą ręką. Dowiesz się także, jak bardzo dobrze nasz Pan płaci jeszcze w tym życiu za czyny, które z pełnym miłości sercem dla Niego czynisz, i że tych, którzy najbardziej się uniżają, upokarzają i padają pod stopy wszystkich, podnosi i daje im prawdziwą cześć oraz imię, co nigdy się nie kończy, jak  to wszystko zobaczysz tu dobrze odmalowane. Niech Jego Majestat raczy udzielić nam światła, abyśmy naprawdę gardząc tym, co doczesne i nietrwałe, tak naśladowali przykłady, jakie nam dał dlatego, żebyśmy zasłużyli na oglądanie Go i radowanie się wiecznie tym, co nam przygotował. Amen.

 

Jaśnie Oświeconemu i Najczcigodgniejszemu księdzu Janowi Mendez de Salvatierra

arcybiskupowi Grenady,

radcy Jego Królewskiej Mości,

Mistrz Franciszek De Castro:

Łaska i Szczęśliwość w Panu

Jaśnie Oświecony i Najczcigodniejszy Księże Arcybiskupie, postanowiwszy wydobyć na światło dzienne życie i przedziwny przykład Jana Bożego dla ogólnego pożytku i korzyści wiernych, świetlistego wzoru i przykładu dla jego towarzyszy i następców na urzędzie, z wielu powodów wydało mi się słuszne skierować książkę do Waszej Ekscelencji, albowiem ze słusznego prawa Tobie się ona należy, jako że jesteś ojcem, opiekunem i głową tego domu i zakonu, na który ze szczególną ojcowską miłością patrzysz i bronisz oraz zaopatrujesz hojną dłonią w to, co potrzebne do utrzymania ubogich, którzy w nim są leczeni, a także osobiście odwiedzasz i zagrzewasz tych, którzy tą posługą się zajmują, aby z jeszcze większym zapałem i miłością oddawali się służbie naszego Pana, z wielką troską wykonując swoje zadanie pasterskie, które szczególnie widać w odniesieniu do owiec, które fizycznie są bardzo słabe i wycieńczone, i potrzebują twojej pomocy i wsparcia. Widać również dobrze, że to samo czynisz w sprawach duchowych i jeszcze z większym ciepłem i pragnieniem (jako że są to sprawy ważniejsze), jakim jest staranie się o pożytek dusz i pokierowanie ich i wprowadzenie na taką drogę i na takie pastwiska, które pozwolą osiągnąć pastwiska wieczne. Ponieważ zaś bardzo do tego pomaga czytanie ksiąg świętych i żywych przykładów, aby wierni mogli się zapalać do ich naśladowania, jestem zupełnie pewien, że Wasza Ekscelencja z dobrej woli przyjdzie z pomocą i zachętą do tego dzieła, jako takiego, i przyjmie moją maluczką przysługę i pracę, którą z miłości do Boga, która była prawdziwym motorem wszystkiego, postanowiłem wydobyć ją na światło dzienne. Niech Bóg strzeże Waszą Ekscelencję i pomnaża swoje boskie dary, jakich wszyscy podwładni Ci życzymy, abyś zawsze Mu się podobał i Go osiągnął. Amen.

 

 

Do Chrześcijańskiego Czytelnika

Największa trudność, jaka staje przed tym, kto ponownie chce wydobyć na światło dzienne jakąś prawdziwą historię, polega na sprawdzeniu i wskrzeszeniu prawdy, która z biegiem czasu została zagrzebana i poszła w niepamięć. I to właśnie zdarzyło się z tym dziełem. Jakkolwiek niewiele upłynęło czasu od chwili, gdy Jan Boży zakończył to życie oraz mimo iż jest jeszcze wielu ludzi, którzy go znali, zabrakło jednak kogoś, kto by mógł na piśmie przedstawić istotne sprawy z jego życia. Ponieważ był on człowiekiem spokojnym, który rzadko mówił o sprawach nie dotyczących miłosierdzia i przychodzenia z pomocą ubogim, dlatego nie mamy wiadomości o wielu sprawach, które należą do tych dziejów, o wielu sprawach zasygnalizowanych przez tych, którzy za nim poszli po jego powołaniu przez Boga. Oni to przekazują nam domysły o tych wydarzeniach, które poznali, ale niepewną relację, żeby ją można było spisać. Wiele jest tego, o czym mówią (widząc to, można było wydobyć wiele rzeczy jasnych), ale o wielu więcej, i to ważnych sprawach, jakie wydarzyły się w jego życiu, już nie pamiętają. Taka jest kruchość czasu! I tak to, co tutaj przedstawiamy, jest tym, co po bardzo pewnym sprawdzeniu i prawdziwie dowiedzieliśmy się. Tym, z czego głównie skorzystaliśmy, jest brudnopis, jaki zostawił jeden z jego towarzyszy we wszystkich jego pielgrzymkach, człowiek pod względem duchowym bardzo podobny do niego, który stylem prostym spisał to, co sobie przypomniał jako naoczny świadek, oraz to, co mówiły inne osoby godne wiary, które go znały i z nim obcowały. Natomiast opuściliśmy to, co nie zostało sprawdzone. Dlatego roztropny czytelnik może domyślić się reszty. Raczej bowiem wypada opuścić dużo, aniżeli mówić to, czego nie uważamy za pewne.

 

Bądź zdrów

 

 

Franciszek de Castro

Życie Świętego

Jana Bożego

 

 

 

Rozdział I

O pochodzeniu i charakterze Jana Bożego

w roku Pańskim tysiąc pięćset trzydziestym ósmym, za panowania w Hiszpanii cesarza Karola piątego, gdy arcybiskupem Grenady był mężny, roztropny i dobry pasterz Kasper de Įvalos, mający szczęście, że za jego czasów w diecezji żyli mężowie odznaczający się świętością i cnotą. Jednym z nich był ubogi, prosty i pogardzany przez ludzi, ale  znany i szanowany w oczach Bożych. Zasłużył na to, że  nazywano go Janem Bożym. Rodem był z Portugalii. Pochodził z wioski zwanej Montemayor el Nuevo, znajdującej się w diecezji Evora, w Portugalii. Urodził się w rodzinie średniozamożnej: jego rodzice nie byli ani bogaci, ani też zupełnie biedni. Przy swoich rodzicach wychowywał się do  ósmego roku życia. Pewnego razu bez ich wiedzy został od nich uprowadzony przez pewnego kleryka do miasta Oropesa, pozostając tam przez długi czas w domu dobrego człowieka, zwanego Mayoral. Gdy osiągnął dostateczny wiek, posłał go on na pole w towarzystwie innych parobków, którzy strzegli jego trzody. Zanosił i przynosił im pożywienie oraz pilnie służył we wszystkim, co było im potrzebne. Pozbawiony w młodym wieku rodziców, starał się podobać i służyć temu dobremu człowiekowi wykonując tę pracę, dopóki przebywał w jego

domu. Jego chlebodawcy bardzo go lubili i był przez wszystkich kochany.

Gdy miał dwadzieścia dwa lata, przyszła mu chęć, by pójść na wojnę. Zaciągnął się do kompanii piechoty kapitana, Jana Ferruz. Piechotę tę, będącą na służbie cesarza hrabia de Oropesa, posyłał w odpowiednim czasie na pomoc twierdzy Fonterrabķa, gdy oblegał ją król Francji. Jan, pobudzony chęcią ujrzenia świata i skorzystania z jego swobód, jakich zażywali biorący udział w wojnie, biegł podobną drogą (chociaż pełną trudu), doświadczając na niej różnego rodzaju wad. Z ich powodu przeżył też wiele trudu, natrafiając na wiele niebezpieczeństw. Przebywając na tej granicy, pewnego dnia, zabrakło mu oraz jego towarzyszom  żywności. Jako młody i ochotny chłopak postanowił pójść do zabudowań czy zagród, znajdujących się niedaleko, by poszukać czegoś do zjedzenia. Aby szybciej tam dotrzeć i wrócić z powrotem, dosiadł klaczy, zdobytej na przeciwnikach - Francuzach. Oddaliwszy się o jakieś dwie mile od obozowiska, z którego wyjechał, klacz poznając pastwisko, na które zwykle ją wyprowadzano, gwałtownie rzuciła się, by dotrzeć do swego miejsca. Z powodu braku wędzidła i posiadając tylko uzdę, przy pomocy której ją kierował, w żaden sposób nie mógł jej zatrzymać. Pędziła tak szybko po górskim zboczu, że z całą siłą zrzuciła go między skały. Leżał tam ponad dwie godziny, nic nie mówiąc oraz mając krwotok z ust i z nosa. Był zupełnie nieprzytomny, prawie nieżywy. W pobliżu natomiast nie było nikogo, kto by zobaczył go i przyszedł mu z pomocą w tym niebezpieczeństwie. Odzyskawszy przytomność, spostrzegł, że może być wystawiony na inne wcale nie mniejsze niebezpieczeństwo. Mógł być na przykład ujęty przez nieprzyjaciół. Jak tylko mógł, podniósł się z ziemi. Nie mógł prawie mówić, chwiał się na nogach, z oczyma utkwionymi w niebo, wzywając imienia Najświętszej Maryi Panny, do której zawsze miał nabożeństwo: Matko Boża, bądź dla mnie pomocą i wyświadcz mi tę łaskę, by Twój  Syn wyrwał mnie z tego niebezpieczeństwa, w jakim się znajduję. Nie pozwól, abym został ujęty przez wrogów. Zdobywając się jednak na wysiłek, wziął do swych rąk kawał kija, jaki tam znalazł. Opierając się na nim, powoli zaczął iść tam, gdzie znajdowali się oczekujący na niego jego towarzysze. Gdy zobaczyli go bardzo poturbowanego, sądząc że napadli na niego wrogowie, zapytali go, jak do tego doszło. On opowiedział im wypadek, jaki mu się przydarzył z klaczą. Oni natomiast położyli go na łóżku i dali mu coś, aby się wypocił. Postawiło go to na nogi. Po kilu dniach wyzdrowiał i poczuł się dobrze.

Rozdział II

O innym przypadku,

jaki zdarzył się Janowi w czasie wojny,

a który stał się powodem, że ją porzucił

ie minęło wiele czasu, a spotkało go inne niebezpieczeństwo, większe od tamtego. Jego dowódca polecił mu pilnować łup, zdobyty na żołnie-rzach francuskich. Nie troszcząc się zbytnio o niego, ani dobrze go nie zabezpieczając, pozwolił, że ukradli mu go złodzieje. Gdy dowódca dowiedział się o tym, wpadł w straszny gniew, że nie słuchając próśb żołnierzy, którzy się za nim wstawiali, rozkazał go powiesić na drzewie. Przypadkowo przejeżdżała tamtędy pewna szlachetna osoba, wobec której dowódca odczuwał respekt. Gdy dowiedziała się o całej sprawie, poprosiła, żeby wstrzymać wykonanie rozkazu, dopóki nie spotka się z dowódcą, który znajdował się niedaleko miejsca egzekucji. Jan, widząc niebezpieczeństwo, jakie groziło jego życiu oraz jak świat źle płaci tym, którzy szli za nim, postanowił wrócić do Oropesa, do domu swego pana Mayoral, by z powrotem wieść spokojne życie pastucha, jakie przedtem prowadził. Wydawało mu się ono o wiele bardziej bezpieczne aniżeli wszystko, co było związane z wojną. Jego pan przyjął go z wielkim zadowoleniem. Kochał go jak syna, ponieważ był mu wierny

i obowiązkowy oraz miał go za parobka w swoim domu. Tym razem pozostał u niego przez cztery lata, podobnie jak młodzież, która nie przywykła siedzieć na jednym miejscu ani poprzestawać na niewielu przeżyciach. Pewnego dnia będąc ze swymi towarzyszami na polu z trzodą, dowiedział się, że hrabia de Oropesa, odbywający służbę u cesarza, wybierał się ze swymi ludźmi na Węgry, ponieważ pod Wiedniem trzeba było stawić czoła najazdowi Turków. Dokładnie o tym poinformowany, Jan postanowił przejść do domu hrabiego, nie pamiętając już o tym, co przeżył w Fuenterrabķa. Przez cały czas pobytu hrabiego na Węgrzech, w obozie cesarza Jan służył pilnie w jego domu i był przez wszystkich lubiany. Po zakończeniu wojny i wycofaniu się Turków, hrabia wrócił do Hiszpanii poprzez morze. Wyszedł na ląd w porcie Coruńa, skąd przybył do Oropesa, a wraz z nim również Jan.

Rozdział III

Jak Jan Boży wrócił do swego kraju

i co mu się przydarzyło gdy Jan wraz z hrabią wysiadł na ląd, odczuł wielkie pragnienie, by udać się do swego kraju. Wydawało mu się, że jest po drodze, ponieważ pamiętał ją z dzieciństwa, a nigdy już tam drugi raz nie wrócił. Chciał dowiedzieć się czegoś o swoich rodzicach i krewnych. Udał się więc w drogę, docierając do Montemayor el Nuevo. Gdy zapytał o rodziców, nikt z jego krewnych go nie znał, gdyż opuścił kraj jako małe dziecko. Nikt też z nich nie potrafił przekazać o nich żadnych wiadomości, ponieważ on sam nie znał imion swoich rodziców. Chodząc jednak od jednych do drugich, spotkał swego wuja, czcigodnego i zdrowego jeszcze starca. W czasie rozmowy oraz na podstawie podanego mu rysopisu rodziców oraz po wyglądzie twarzy wuj rozpoznał go. Zapytał go, co się wydarzyło od czasu, gdy opuścił tamtą okolicę. Jan Boży opowiedział mu o sobie i poinformował o wszystkim, co się wydarzyło od czasu, gdy został uprowadzony z ojcowskiego domu. Spędziwszy na rozmowie większą część dnia, wypytując siebie nawzajem, wuj powiedział mu: Synu, musisz wiedzieć, że twoja matka wkrótce potem, jak ciebie uprowadzono z tej okolicy, zmarła na skutek bólu i zmartwienia, jakie odczuwała z powodu twojej nieobecności. Nie wiedziała bowiem, kto i dokąd ciebie uprowadził, ani też jak to się stało. Wszyscy zrozumieliśmy, że zmartwienie to szybko skróciło dni jej życia, stając się główną przyczyną jej śmierci. Twój ojciec natomiast, wkrótce potem, gdy stwierdził, że nie ma żony ani dzieci, udał się do Lizbony, gdzie wstąpił do klasztoru i przyjął habit świętego Franciszka. Tam też świątobliwie dożył swoich dni. Dlatego, synu, jeśli chcesz pozostać w tej wiosce i w moim domu, ja pomogę ci i będę ciebie traktował jak syna przez cały czas, jak długo zechcesz dotrzymać mi towarzystwa. Jan Boży przeżył bardzo wiadomość o śmierci rodziców, ponieważ wydawało mu się, że był częściowo przyczyną ich zmartwień. Mocno się rozpłakał, wywołując także łzy u swego wuja. Dzięki tej postawie bardzo mu się spodobał. Nie widząc już rodziców, ani nie znając swoich krewnych, po dłuższej chwili powiedział mu: Wuju, jeśli Bóg raczył zabrać moich rodziców, nie chcę pozostawać w tej okolicy. Pragnę poszukać innego miejsca, gdzie będę mógł służyć Bogu jak to uczynił

mój ojciec, zostawiając mi tym samym dobry przykład. Będąc jednak złym i grzesznym, istnieje powód, abym, życie otrzymane od Pana Boga, wykorzystał czyniąc pokutę i Jemu służąc. Pokładam ufność w moim Panu Jezusie Chrystusie, że da mi łaskę, abym to pragnienie jak najszczerzej wykonał. Tymczasem udziel mi swego błogosławieństwa i polecaj mnie Bogu, aby miał mnie w swojej opiece. Nasz Pan niech ci zapłaci za twoją dobrą wolę i przyjęcie w domu, jakiego mi użyczyłeś. Wuj udzielił mu błogosławieństwa. Uścisnąwszy się obydwaj, rozstali się ze łzami. Spoglądając w niebo poczciwy starzec, powiedział mu: Janie, idź z Bogiem. Ufam, że nasz Pan rzeczywiście dopomoże ci spełnić twoje dobre pragnienia, a modlitwy twoich zacnych rodziców będą dla ciebie wielką pomocą, byś ich kiedyś mógł spotkać. Rozdział IV

O tym, co z kolei spotkało Jana Bożego

gdy rozstał się ze swoim wujem i otrzymał od niego błogosławieństwo, dotarł do Andaluzji. W okolicach Sewilli osiadł jako hodowca bydła u pewnej pani, gdzie zatrzymał się przez kilka dni, zaprawiając się do tego zawodu. Ponieważ służył już w nim, był przywiązany do niego bardziej niż do jakiegokolwiek innego. Wydaje się, że Pan chciał go przez jakiś czas wypróbować w tych dwóch zawodach, to jest w zawodzie pasterza i wojaka. Zawody te są jak najbardziej właściwe i potrzebne w życiu duchowym, szczególnie jeśli chodzi o zawód wojaka. Dobrze zrobi człowiek, który je rozpoczyna, gdy nie będzie wypuszczał z rąk broni, walcząc w każdej godzinie z szatanem, światem i ciałem, jak to wspaniale uczynił Jan. Wyćwiczył się więc w zawodzie pasterza, aby stać się pasterzem oraz przywódcą bardzo wielu ludzi ubogich, godnych politowania, umiejętnie starając się dla nich o pokarm duchowy i doczesny oraz lecząc ciała. Z tej racji, gdy przebywał u hrabiego de Oropesa, sprawiał mu wielki ból: Z jednej strony widok w stajni koni wypasionych, lśniących i dobrze okrytych, a z drugiej strony ludzi biednych, obdartych i źle traktowanych. Mówił wtedy do siebie: Czyż nie lepiej będzie, Janie, zająć się opieką i dać żywność ubogim JezusaChrystusa aniżeli polnym zwierzętom? Wzdychając więc, dodawał: Niech Bóg weźmie mnie w swoim czasie, abym mógł to czynić. Od tej pory nie widział już innej drogi poza tą, jaką nasz Pan miał mu ukazać, żeby na niej Mu służył (chociaż na razie nie oddał mu jeszcze swojej woli). Chodził więc smutny, nie znajdując chwili spokoju ani odpoczynku, ani nie odczuwając zadowolenia z wypasu owiec. Po kilkunastu dniach, jakie spędził u tej pani, pewnego razu zastanawiając się nad tym, co ma zrobić, aby opuścić świat, przyszła mu wielka ochota, żeby udać się do Afryki. Chciał zobaczyć tę ziemię, aby na niej pozostać przez jakiś czas. Pragnienie to zaraz też wprowadził w czyn. Pożegnawszy się ze swoją panią, udał się do Gibraltaru, graniczącego z Ceutą. To tam właśnie kierował go Pan nasz, aby wypraktykować heroiczne akty miłości bliźniego. Tam też spotkał pewnego Portugalczyka, który z żoną, rodziną i czterema dorastającymi córkami, wygnany był przez króla portugalskiego za popełnione przestępstwa. Z ich powodu musiał opuścić całą swoją posiadłość i został skazany,

mój ojciec, zostawiając mi tym samym dobry przykład. Będąc jednak złym i grzesznym, istnieje powód, abym, życie otrzymane od Pana Boga, wykorzystał czyniąc pokutę i Jemu służąc. Pokładam ufność w moim Panu Jezusie Chrystusie, że da mi łaskę, abym to pragnienie jak najszczerzej wykonał. Tymczasem udziel mi swego błogosławieństwa i polecaj mnie Bogu, aby miał mnie w swojej opiece. Nasz Pan niech ci zapłaci za twoją dobrą wolę i przyjęcie w domu, jakiego mi użyczyłeś. Wuj udzielił mu błogosławieństwa. Uścisnąwszy się obydwaj, rozstali się ze łzami. Spoglądając w niebo poczciwy starzec, powiedział mu: Janie, idź z Bogiem. Ufam, że nasz Pan rzeczywiście dopomoże ci spełnić twoje dobre pragnienia, a modlitwy twoich zacnych rodziców będą dla ciebie wielką pomocą, byś ich kiedyś mógł spotkać.

 

Rozdział IV

O tym, co z kolei spotkało Jana Bożego

gdy rozstał się ze swoim wujem i otrzymał od niego błogosławieństwo, dotarł do Andaluzji. W okolicach Sewilli osiadł jako hodowca bydła u pewnej pani, gdzie zatrzymał się przez kilka dni, zaprawiając się do tego zawodu. Ponieważ służył już w nim, był przywiązany do niego bardziej niż do jakiegokolwiek innego. Wydaje się, że Pan chciał go przez jakiś czas wypróbować w tych dwóch zawodach, to jest w zawodzie pasterza i wojaka. Zawody te są jak najbardziej właściwe i potrzebne w życiu duchowym, szczególnie jeśli chodzi o zawód wojaka. Dobrze zrobi człowiek, który je rozpoczyna, gdy nie będzie wypuszczał z rąk broni, walcząc w każdej godzinie z szatanem, światem i ciałem, jak to wspaniale uczynił Jan. Wyćwiczył się więc w zawodzie pasterza, aby stać się pasterzem oraz przywódcą bardzo wielu ludzi ubogich, godnych politowania, umiejętnie starając się dla nich o pokarm duchowy i doczesny oraz lecząc ciała. Z tej racji, gdy przebywał u hrabiego de Oropesa, sprawiał mu wielki ból: Z jednej strony widok w stajni koni wypasionych, lśniących i dobrze okrytych, a z drugiej strony ludzi biednych, obdartych i źle traktowanych. Mówił wtedy do siebie: Czyż nie lepiej będzie, Janie, zająć się opieką i dać żywność ubogim JezusaChrystusa aniżeli polnym zwierzętom? Wzdychając więc, dodawał: Niech Bóg weźmie mnie w swoim czasie, abym mógł to czynić. Od tej pory nie widział już innej drogi poza tą, jaką nasz Pan miał mu ukazać, żeby na niej Mu służył (chociaż na razie nie oddał mu jeszcze swojej woli). Chodził więc smutny, nie znajdując chwili spokoju ani odpoczynku, ani nie odczuwając zadowolenia z wypasu owiec. Po kilkunastu dniach, jakie spędził u tej pani, pewnego razu zastanawiając się nad tym, co ma zrobić, aby opuścić świat, przyszła mu wielka ochota, żeby udać się do Afryki. Chciał zobaczyć tę ziemię, aby na niej pozostać przez jakiś czas. Pragnienie to zaraz też wprowadził w czyn. Pożegnawszy się ze swoją panią, udał się do Gibraltaru, graniczącego z Ceutą. To tam właśnie kierował go Pan nasz, aby wypraktykować heroiczne akty miłości bliźniego. Tam też spotkał pewnego Portugalczyka, który z żoną, rodziną i czterema dorastającymi córkami, wygnany był przez króla portugalskiego za popełnione przestępstwa. Z ich powodu musiał opuścić całą swoją posiadłość i został skazany, aby pobyć tam przez kilka lat. Teraz natomiast wyjeżdżał do Ceuty. W czasie rozmowy Jan zwierzył mu się ze swego zamiaru, a ten okazał gotowość zabrać go ze sobą, dobrze traktować i dobrze opłacić. W ten sposób doszli do zgody. Wsiedli na statek i dobili do Ceuty.

 

Rozdział V

O tym, co wydarzyło się Janowi

do czasu powrotu do Hiszpanii

gdy wszyscy dotarli do Ceuty, przekonali się, że są tylko wygnańcami i biednymi ludźmi. Można więc przypuszczać, że z tego powodu wszyscy się rozchorowali. Szybko zużyli niewielką ilość zapasów, przywiezionych ze sobą, znajdując się w wielkiej potrzebie. Musieli więc prosić Jana Bożego o pomoc, który choć był słabo zaopatrzony, w tym czasie okazał się najbogatszy z tych, których spotkali. Dlatego ten pan postanowił potajemnie wezwać Jana i odkryć przed nim całą swoją trudną sytuację. Ukazał mu, jak jego pomoc była nieodzowna, aby uratować biedne i uczciwe dziewczęta, przywykłe do wychowania w dostatku. Zapytał go więc, gdyż wszyscy nie znajdowali innego środka zaradczego, czy nie chciałby pójść pracować przy robotach królewskich. Były one prowadzone w Ceucie, przy umacnianiu murów miejskich, co by zapewniło im wyżywienie. Jan wysłuchał wszystkich powodów (wzruszyły one serce Jana, już i tak wrażliwe na wszystko, o czym wiedział, że będzie to na chwałę naszego Pana), które wydały mu się niezwykle przekonujące. Widział, że otwiera się przed nim droga spełnienia jego pragnienia, które w tej właśnie godzinie odpowiadało jego woli, żeby uczynić to, o co prosił.  Czynił to cały czas, dopóki przebywał w jego domu, oddając mu każdego wieczoru zarobioną dniówkę. Wiedział, że w ten sposób może utrzymywać biedne dziewczyny i ich rodziców. Jeżeli zdarzało się, że Jan z jakiegoś powodu nie mógł iść do pracy lub nie przyniósł zarobku, chociaż pracował, gdyż mu go nie dano, cała rodzina nic nie jadła. W ten sposób z wielką cierpliwością spędzali czas, nikomu o tym nie mówiąc. Ten czyn był tak dobry i podobał się naszemu Panu, że czasem Jan Boży mówił, że Pan nasz w swojej wielkiej dobroci wprowadzał go na tę drogę. Już wówczas zaprawiał się do dobrego dzieła, aby zasłużyć sobie na tę łaskę, jaką później miał spełniać.

Diabeł, nasz przeciwnik widząc jednak, że owoc dobrego dzieła jest wielki zarówno dla tego, który je wykonywał, jak i dla tych, którzy z niego korzystali, postarał się, aby przeszkodzić mu w tym swoją wypróbowaną złośliwością. Zdarzało się, że ludzie, którzy chodzili do pracy, byli przez urzędników królewskich poniewierani, tak jakby byli niewolnikami. Znajdując się za granicą nie mogli korzystać z należnej im wolności i udać się do kraju chrześcijańskiego. Niektórzy ciężko to znosili. Zmieniali swą wiarę i przyjmowali złe obyczaje, stając się Maurami i uciekając do znajdującego się niedaleko Tituįn. Wśród nich znalazł się także jeden z towarzyszy Jana, z którym się zaprzyjaźnił. Nie mówiąc mu o niczym, zwiedziony przez szatana, uciekł i przeszedł na mahometanizm. Ból Jana Bożego na widok nieszczęścia swego towarzysza był tak wielki, że płakał i jęczał bez ustanku, mówiąc: O, ja biedny, co ja bym dał za tego brata, który odłączył się od wspólnoty z świętą Matką Kościołem i wyparł się swojej wiary, byleby tylko trochę nie pocierpieć z powodu pracy! Gdy wciąż o tym myślał, szatan przekonywał go, że tamten uczynił to z jego winy. On zaś z powodu swojej słabości wcale mu się nie opierał, natomiast diabeł doprowadził go prawie do przekonania, że nie będzie mógł się zbawić. Powinien też uczynić to samo, co jego towarzysz. Dobry Bóg, który skierował na niego swoje oczy i zachowywał go dla większych spraw, przyszedł mu z pomocą w największej potrzebie (jak to jest w Jego zwyczaju). Znalazł dobry sposób, by otworzyć mu oczy duszy i pozwolić zrozumieć niebezpieczeństwo, w jakim się znajdował. Dostarczył mu zatem koniecznego środka zaradczego, kierując go do lekarza duszy ludzkiej, o którego prosił z wieloma łzami i westchnieniami, przyzywając pomocy Najświętszej Dziewicy. Udał się więc do jednego z klasztorów św. Franciszka, jakie znajdują się w Ceucie, a dzięki naszemu Panu, spotkał brata mądrego i odznaczającego się dobrym życiem. Przed nim też wyznał i odkrył swoje rany, a on podał mu lekarstwo, jakie mu było potrzebne. Nakazał mu wyraźne, żeby natychmiast opuścił ten kraj i udał się do Hiszpanii, aby pozbyć się całkowicie diabelskiej pokusy. Zastosował je możliwie najszybciej, chociaż czuł się bardzo źle, patrząc na sprawiony swoim panom zawód. Widząc jednak, że w ten sposób należy postąpić, zostawił wszystko i udał się do nich. Powiedział im, że ten akt był potrzebny, by zbawić jego duszę, nie mogąc się od niego wymówić. Poprosił także, żeby mu wybaczyli. Przez cały czas, gdy był z nimi, chciał im chętnie oddawać tę usługę, ale nasz Pan polecał mu co innego. On też, jak ojciec, będzie roztaczał nad nimi swoją opiekę, jak to czynił dotychczas. Prosił, żeby Mu ufali, a jego zwolnili. Nie można wypowiedzieć tego, co odczuli ojciec i dzieci, gdy usłyszeli tę wiadomość. Widząc, że nie tłumaczył się, wszyscy z płaczem zwolnili go z tego obowiązku, mówiąc, że Pan będzie im zawsze przychodzić z pomocą w tych sprawach, które on im dawał, zdając się na Jego Opatrzność. Pożegnał się z nimi, wsiadł na statek i przybył do Gibraltaru.

Rozdział VI

O tym, co się zdarzyło Janowi Bożemu

od jego ostatniego nawrócenia się do Boga

gdy Jan Boży wysiadł ze statku w Gibraltarze, udał się do kościoła, uklęknął przed wizerunkiem Ukrzyżowanego i gorąco podziękował naszemu Panu, mówiąc: Bądź uwielbiony, Panie, albowiem, Twoja dobroć jest wielka, że wielkiego grzesznika, jakim ja jestem, a który na to nie zasłużył, raczyłeś uwolnić od wielkiego podstępu i pokusy, w jakie popadłem na skutek moich wielkich grzechów. Zaprowadziłeś mnie do bezpiecznego portu, gdzie ze wszystkich moich sił będę się starał Ci służyć, jeśli mi udzielisz swojej łaski. Błagam Cię przeto, jak tylko mogę, mój Panie, udziel mi jej i nie odwracaj ode mnie oczu Twojej łaskawości. Racz wskazać mi drogę, na którą mam wejść, żeby Ci służyć i na zawsze pozostać Twoim niewolnikiem. Użycz pokoju i ukojenia tej duszy, aby w nich znalazła to, czego  bardzo gorąco pragnie. Jesteś bowiem, Panie, godzien największej czci, aby Ci służyło Twoje stworzenie i Ciebie wielbiło oraz oddało się całym sercem i wolą.

Jan pozostał tam przez kilka dni, w czasie których przygotował się i odbył spowiedź generalną. Gdy tylko też miał wolną chwilę, zachodził do różnych kościołów, żeby się modlić. Z całego serca i ze łzami prosił naszego Pana o przebaczenie grzechów oraz o to, żeby go wprowadził na drogę, na której pragnie Mu służyć. Zgłaszał się do pracy, jaką znajdował, a poprzestając na małym, zaoszczędził pieniędzy z dziennego zarobku. W taki sposób zdobył trochę miotlastego żarnowca, ze sprzedaży którego kupił trochę pobożnych książek, kartek i papierowych obrazków, aby je sprzedawać, obchodząc okoliczne miejscowości. Zdawało mu się, że pełniąc to zajęcie będzie mógł żyć spokojniej i cnotliwiej niż dotąd, oddając przysługę wielu ludziom. Kupował także pewną ilość książek świeckich. Gdy ktoś decydował się kupić jedną z nich, korzystał z okazji i mówił mu, żeby jej nie kupował, sugerując kupno książki dobrej i pobożnej. W taki sposób przekonywał ich i zachęcał do czytania dobrych książek, dostarczając im różnych dobrych pism, szczególnie dla dzieci. Tym pobożnym podstępem zachęcał ich do kupowania wielu dobrych rzeczy. Oprócz tego obniżał cenę na książki pobożne, aby tylko ludzie je kupowali. Wyrażał się niepochlebnie natomiast o towarze świeckim, aby sprze

dawać duchowy, ze względu na korzyść wieczną. To samo czynił z obrazkami, przekonując wszystkich i mówiąc, żeby każdy je posiadał po to, by patrząc na nie stale ożywiać pobożność. Powinni pobudzać pamięć o tym, co one przedstawiają, a obrazki powinny uczyć ich dzieci katechizmu. Czyniąc to był tak pełen uroku oraz tak ludzki i miły dla wszystkich, że wielu kupowało to,  tylko dlatego, że mówił to z wielkim wdziękiem i miłością. W ten sposób w krótkim czasie powiększył swoje zasoby duchowe i doczesne, albowiem oprócz dobrych czynów, jakich w ten sposób dokonywał, wielu czytało dobre książki. Powiększył również zestaw książek, których miał coraz więcej i coraz lepszych.

Wydało mu się jednak zbyt ciężką pracą ciągłe chodzić z miejsca na miejsce z tłumokiem na plecach. Postanowił więc udać się do Grenady i osiąść tam na stałe. Tak też uczynił. Przybył tam, licząc czterdzieści sześć lat życia. Wynajął mieszkanie a w bramie zwanej bramą Elwiry ustawił swój stragan. Przebywał tam, wykonując swoje zajęcie aż do czasu, gdy Pan nasz raczył go powołać, aby Mu służył w inny i lepszy sposób.

 

Rozdział VII

O nawróceniu się Jana Bożego do Pana

 

Dobry Jan Boży żył więc beztrosko, pełniąc swoje zadanie. Pan zaś, któremu nie zabrakło łaski, jaką miał mu wyświadczyć, zwrócił swoje miłosierne oczy na niego i skierował go do zupełnie innego zajęcia, czyniąc z niego, wielkiego grzesznika, wielkiego pokutnika, człowieka sprawiedliwego i szafarza Jego ubogich. Stało się, że w dzień błogosławionego męczennika św. Sebastiana. W Grenadzie odbywała się uroczystość w pustelni Męczenników, znajdująca się na wzgórzu nad miastem, naprzeciwko Alhambry. Kazanie głosił wybitny mąż, magister teologii, zwany mistrzem Avila. Swoim światłem i blaskiem świętości, roztropnością i wiedzą górował ponad wszystkich ówczesnych kaznodziejów, a za pośrednictwem dobrego przykładu i nauki nasz Pan przynosił w całej Hiszpanii wiele owoców w duszach, we wszystkich stanach ludzi. Jego kazania były tak wspaniałe i sławne, że słuchało ich coraz więcej ludzi. Tak też było i tego dnia. Między innymi słuchał go Jan Boży. Ponieważ jego dusza była już przygotowana poprzez spowiedź i uczynki miłosierdzia, ziarno Słowa Bożego w niej zaowocowało. Usłyszawszy przytoczone przez męża racje, w których wychwalał nagrodę, jaką Pan dał świętemu męczennikowi, wszystkie tortury, jakie wycierpiał z miłości do Niego, wywnioskował, ze chrześcijanin powinien służyć swemu Panu i nigdy Go nie obrażać. Powinien być również gotów znieść tysiąc śmierci z tego powodu. Dzięki łasce Bożej, ożywiającej jego słowa, zapadły one do jego wnętrza, stając się skuteczne i w krótkim czasie okazując swoją moc. Gdy kazanie skończyło się odszedł jakby od zmysłów. Zaczął głośno wołać i prosić Boga o miłosierdzie. Na znak pogardy wobec siebie (on, który już naprawdę szanował tylko to, co było god-ne szacunku), rzucał się na ziemię, bił głową w ściany, rwał sobie włosy z brody i brwi, a także robił inne rzeczy, skłaniając wszystkich innych do podejrzenia, że postradał rozum. Podskakując i biegając, wykrzykiwał wciąż to samo. Gdy wybiegł do miasta, wraz z nim wybiegł także wielki tłum ludzi, zwłaszcza dzieci, którzy krzyczeli: Chwytaj głupiego, chwytaj głupiego! On zaś biegł swoją drogą, docierając do mieszkania, gdzie miał swój kram i majątek. Gdy przybył na miejsce, zaczął wyrzucać książki, jakie posiadał. Powieści rycerskie i te, które traktowały o sprawach świeckich darł rękami i zębami na drobne strzępy. Żywoty zaś świętych oraz książki zawierające dobrą naukę rozdawał każdemu,  który o nie prosił w imię miłości Boga. To samo zrobił z obrazami i wszystkimi pozostałymi rzeczami, jakie miał w mieszkaniu. Z racji tego, że nie brakowało tych, którzy je brali, w krótkim czasie pozostał bez majątku i wszelkich dóbr doczesnych. Nie poprzestał jednak na tym. Porozdawał również posiadane ubrania, pozbywając się ich i oddając wszystko. Pozostawił na sobie tylko koszulę i szarawary, aby przykryć swoją nagość. Ogołocony, bosy i bez nakrycia głowy, biegał główniejszymi ulicami Grenady. Wykrzykiwał, że chce iść ogołocony za ogołoconym Jezusem Chrystusem i stać się zupełnie ubogim dla Tego, który będąc ubogaceniem wszystkich stworzeń, stał się ubogim, aby ukazać im drogę pokory. W ten sposób Jan chodził po ulicach i prosił o miłosierdzie Boże. Szła za nim również wielka rzesza ludzi, aby oglądać to, co czynił. Gdy doszedł do głównego kościoła, padł na kolana, zaczął wołać i mówić: Panie Boże, miłosierdzia! Okaż miłosierdzie wielkiemu grzesznikowi, który Cię obraził! Drapiąc sobie twarz, wymierzając policzki i rzucając się na ziemię, nie przestawał płakać i krzyczeć oraz prosić naszego Pana o darowanie mu grzechów. Wszystko, co czynił, było tak wzruszające, iż  zacne osoby, pobudzone litością i uważając, że nie było to szaleństwo, jak powszechnie sądzono, podniosły go z ziemi. W słowach pełnych miłości zachęciły go i zaprowadziły do mieszkania ojca Avila, ponieważ nawrócił się na skutek jego kazania. Opowiedziały mu wszystko, co się tam wydarzyło po kazaniu. On polecił wszystkim, którzy z nim przyszli, wyjść. Pozostał z nim w pokoju tylko sam. Jan Boży padł na kolana do jego stóp i opowiedział mu w skrócie dzieje swojego życia. Z wielką skruchą wyznał przed nim swoje grzechy. Poprosił, żeby przyjął go pod swoją opiekę, albowiem za jego pośrednictwem Pan rozpoczął udzielać mu wielkich łask. Od tej chwili obrał go sobie za ojca i proroka Pańskiego i był gotowy być mu posłuszny aż do śmierci.

 

 

Rozdział VIII

O tym, co potem przydarzyło się Janowi

i dlaczego został uznany za obłąkanego

 

Ojciec mistrz Avila gorąco podziękował naszemu Panu, widząc wielką skruchę nowego penitenta oraz tego, co odczuwał z powodu obrazy Bożej. Od chwili spowiedzi zgodził się i przyjął go za syna. Okazał gotowość roztoczyć nad nim opiekę i doradzać mu w zależności od potrzeby. Na koniec powiedział:

— Bracie Janie, nabierz odwagi w Panu Jezusie Chrystusie i zaufaj Jego miłosierdziu, albowiem On, który rozpoczął to dzieło, dokończy je. Bądź wierny i wytrwały w tym, co rozpocząłeś. Nie wracaj wstecz ani nie dawaj przystępu diabłu. Wiedz o tym, że ci, którzy do końca walczą w wojsku Pana jako dobrzy rycerze, będę radować się z Nim w chwale. Ci zaś, którzy odwrócą się od Niego plecami, jako tchórze, wpadną w ręce Jego nieprzyjaciół i zginą na zawsze. Gdy natomiast będziesz czuł się smutny i przygnębiony (czego nie może zabraknąć) z powodu różnych trudności i pokus, jakie zwykły przytrafiać się tym, którzy na nowo rozpoczynają toczyć walki Pańskie, przychodź do mnie.  Znając twoje sińce i rany, sprawiające ci największy ból, oraz pułapki, przy pomocy których będzie z tobą walczył nieprzyjaciel, z łaską i pomocą naszego Pana znajdziesz zbawienne lekarstwo, dzięki któremu uleczysz duszę i nabędziesz nowych sił, by walczyć ze swoimi wrogami. Teraz natomiast idź z Bogiem i moim błogosławieństwem. Mam nadzieję, że Pan nie odmówi ci swego miłosierdzia.

Jan Boży wyszedł bardzo pocieszony i zachęcony słowami i dobrymi radami świętego męża, że na nowo nabrał sił, aby gardzić sobą i umartwiać ciało. Pragnął uchodzić u wszystkich za szalonego, nie-godziwego i godnego wszelkiej pogardy i hańby, aby lepiej służyć i bardziej podobać się Jezusowi Chrystusowi, żyć pod Jego wejrzeniem i jak najpilniej ukrywać świętym udawaniem łaskę, jaką otrzymał z Jego ręki. Dlatego wychodząc od ojca Avila, uznał za odpowiedni środek do tego, by pójść na plac Bivarrambla. Tam w znajdującym się tam bajorze cały się wytarzał, a twarz pomazał błotem. Zaczął wykrzykiwać i wyznawać wobec wszystkich, którzy na niego patrzyli (było sporo ludzi), swoje grzechy, mówiąc:

— Byłem bardzo wielkim grzesznikiem wobec mego Boga i Go obrażałem. Czyż więc zdrajca, który to uczynił, nie zasługuje, żeby wszyscy go obrażali i nim poniewierali, uważając go za największego nędznika na świecie, tarzając w mule i błocie, gdzie spływają nieczystości. Wszyscy ludzie z tłumu, widząc to, uznali, że stracił rozum. On natomiast rozpalony Bożą łaską, pragnął umrzeć dla Boga, być odpędzany i poniewierany przez wszystkich. By móc to wprowadzić w czyn, wyszedłszy z błota, zaczął biegać po głównych ulicach miasta, podskakując i zachowując się jak obłąkany. Gdy zobaczyli go dzieci i ludzie z tłumu, zaczęli za nim biec i głośno krzyczeć, wzniecać zgiełk, obrzucali go ziemią, błotem oraz innymi nieczystościami. On zaś z wielką cierpliwością i radością, jakby to była zabawa, znosił wszystko. Wydawało mu się, że było to spełnienie jego pragnienia, aby cokolwiek wycierpieć dla Tego, który bardzo go umiłował i nie czynić nikomu nic złego. Niósł w rękach drewniany krzyż i podawał go do ucałowania wszystkim. Mówił każdej napotkanej osobie, żeby kazała mu ucałować ziemię z miłości do Jezusa. Czynił to natomiast, choćby tam było wielkie błoto i choćby polecało to uczynić dziecko. Z zapałem postępował przez kilka dni, padając wiele razy na ziemię zmęczony i wycieńczony krzykami, szturchańcami i uderzeniami. Potrafił zręcznie udawać obłąkanego (rzeczywiście prawie przez wszystkich był uważany za szaleńca). Będąc osłabiony ustawicznym cierpieniem, jakie mu zadawano oraz słabym odżywianiem, nie mógł już ustać na nogach. Pomimo wszystko był nienasycony zniewag, z radosnym obliczem (nie narzekając na nie, ani im się nie sprzeciwiając) wystawiając swe ciało na uderzenia i obrzucanie kamieniami, jakimi ciskali w niego chłopcy. Widząc to dwaj poważani w mieście ludziewzięli go za ręce i wyprowadzając z ludzkiego zgiełku, zaprowadzili do królewskiego szpitala, w którym przetrzymywano i opiekowano się umysłowo chorymi. Poprosili zarządcę, żeby go zechciał przyjąć i zaopiekował się nim. Chcieli także, żeby go umieścił w pokoju, do którego nikt nie zagląda, by mógł sobie odpocząć, i być może wyzdrowieć z tego szaleństwa, jakie go dotknęło. Zarządca widząc go, jak chodził po mieście, oraz wiedząc o jego cierpieniu, przez jakie przeszedł, przyjął go natychmiast i kazał wprowadzić do środka. Widząc również, że przyszedł bardzo sponiewierany, w ubraniu w strzępach, okryty ranami i sińcami od bicia i kopania, zajął się natychmiast jego leczeniem. Chociaż z początku otrzymał nieco wygody, aby mógł przyjść do siebie i nie osłabł do reszty, jednak głównym lekarstwem, jakie tam stosowano wobec tego rodzaju chorych była chłosta, wrzucanie do surowej izolatki oraz inne podobne środki. W ten sposób przy pomocy bólu i kary miał pozbyć się obłąkania i przyjść do siebie. Związano mu także ręce i nogi, natomiast nagie ciało bito powrozem wymierzając mu porcję razów. Chorując z powodu zranienia miłości Jezusa Chrystusa, pragnął, aby ze względu na nią wymierzono mu więcej uderzeń i gorzej traktowano. Zaczął do nich przemawiać:

— O zdrajcy, nieprzyjaciele cnoty! Dlaczego źle i okrutnie traktujecie biedaków i moich braci, którzy w moim towarzystwie przebywają w tym domu Bożym? Czyż nie byłoby lepiej, żebyście współczuli im i ich cierpieniom, oczyścili ich i dali jeść z większą miłością i miłosierdziem, niż to czynicie? Przecież katoliccy królowie dają wam zapomogę,  byście mogli spełnić tę potrzebę.

Gdy pielęgniarze to usłyszeli, wydało się im, że jest to złośliwy szaleniec. Pragnąc go z tego wyleczyć, bili go jeszcze więcej niż innych dyscypliną, których tylko uważali za szaleńców. On zaś nie przestawał ich upominać za popełniane błędy, pobudzając ich do podwojenia porcji chłosty. W ten sposób cierpiał o wiele więcej, niż można to wyrazić, ofiarując w sercu wszystko Temu, do którego cierpiał z miłości oraz za tych, którzy mu tę scenę urządzali.

 

Rozdział IX

Jak ojciec Avila posłał ucznia,

aby odzwiedził i pocieszył Jana Bożego

w szpitalu

 

Gdy mistrz Avila dowiedział się, że Jan Boży znajduje się w królewskim szpitalu i jest uważany za obłąkanego, znając dobrze przyczynę jego choroby i szaleństwa, natychmiast posłał jednego ze swych uczniów. Polecił mu powiedzieć, że bardzo troszczy się o wszelkie jego dobro widząc, że zaczął cierpieć z miłości do Jezusa Chrystusa. Ze swej strony prosi przez samego Pana Jezusa, by postępował, jak przystało na dzielnego żołnierza, oddającego życie za swego Króla i Pana. Wszystkie swoje cierpienia, jakie Jego Majestat mu zsyła, powinien przyjmować z pokorą i cierpliwością oraz pamiętać, co nasz Odkupiciel wycierpiał na krzyżu, a wtedy każda tortura wyda mu się lekka. Ponadto prosił mu powiedzieć:

— Bracie Janie przygotuj się teraz, aby gdy wyjdziesz, walczyć z trzema nieprzyjaciółmi na świecie, pokładał ufność w Panu, który nie wypuści cię ze swojej opieki.

Brat Jan uważał to za wielką łaskę i pociechę, że jego dobry ojciec mistrz Avila wysłał posłańca, aby go odwiedził przypominając sobie o nim, przebywającym w tym więzieniu i zapomnianym przez wszystkich. Tylko on sam, poza Panem, pamiętał o tym, by go pocieszyć w jego cierpieniach. Płakał więc z radości odczuwanej z powodu łaski, jaką wyświadczył mu Pan, odpowiedając:

— Proszę powiedzieć memu dobremu ojcu, żeby odwiedził go Jezus Chrystus i zapłacił mu za dobry uczynek, jaki mi uczynił. Tutaj przebywa jego jeniec, zdo-byty na dobrej wojnie, pokładający nadzieję w miłosierdziu Bożym, będąc złym i nieużytecznym sługą. Na miłość naszego Pana, niech o mnie nie zapomina, polecając mnie w swoich  modlitwach Jego Majestatowi. Dzięki temu będę zadowolony, ufając, że nie braknie mi Jego pomocy.

Te i tym podobne słowa przekazywali sobie obydwaj w czasie sekretnych odwiedzin, porozumiewając się wzajemnie. Pielęgniarze szpitala bardzo się z nim liczyli i od czasu do czasu, widząc go zmienionego, a on im dawał po temu okazje, nie przestawali wymierzać mu dyscyplin, z tym zamiarem, ponieważ chcieli go widzieć zdrowego. On natomiast przyjmował to radośnie i mówił:

— Bijcie, bracia, to nieprzyjazne dobru zdradzieckie ciało, które stało się przyczyną całej mojej choroby. Będąc mu posłuszny, dlatego istnieje powód, abyśmy płacili oboje, albowiem oboje grzeszyliśmy.

Widząc, jak pielęgniarze karali umysłowo chorych, którzy z nim byli, mawiał:

—Aby mnie Jezus Chrystus w swoim czasie stąd wyprowadził i dał łaskę, abym miał szpital, w którym mógłbym zbierać ubogich, opuszczonych i umysłowo chorych, służąc im, jak tego pragnę.

Tego właśnie dokonał Pan nasz jak o tym powie się dalej. Gdy minęło kilkanaście dni od przybycia do szpitala Jana Bożego, znoszącego cierpienia i wiele innych rzeczy, aby lepiej ukryć i wprowadzać w czyn wolę i chęć, jaką miał, by służyć Panu naszemu w ubogich, nadszedł czas, że zaczął być spokojny i zrównoważony. Ze łzami i wzdychaniem dziękował Bogu, mówiąc:

— Niech będzie błogosławiony nasz Pan, że czuję się już zdrowy i wolny od bólu i przygnębienia, jakie odczuwałem w mym sercu w czasie minionych dni. Jestem także lepszy, niż na to zasługuję.

Zarządca szpitala i jego pomocnicy z wielkim zadowoleniem ujrzeli, że jest wypoczęty oraz usłyszeli, że czuje się lepiej. Natychmiast też wypuścili go z izolatki i pozwolili mu swobodnie chodzić po domu. On zaś zaraz pożywił się i nie czekając aż mu powiedzą, zaczął z wielką miłością usługiwać biednym we wszystkich zajęciach, szorując, zamiatając i czyszcząc pomieszczenia higieniczne. Chorzy przyjmowali go z wielkim zadowoleniem widząc, że jest wolny od tej choroby, odzyskując rozumu, uprzedzając innych w miłości i pilności, z jaką usługiwał biednym. W ten sposób dziękowali naszemu Panu. Rozdział X

O tym, jak Jan Boży odbył pielgrzymkę

do Matki Bożej z Gwadelupy Jan Boży zajmując się tym, co powiedziano, pewnego dnia siedział przy bramie szpitala, rozmyślając o swoich cierpieniach i o łaskach, jakie otrzymał od naszego Pana,  patrząc na pole. Był to dzień św. Urszuli, 21 listopada, gdy ujrzał przed szpitalem przejeżdżające na koniach mnóstwo ludzi. Wyższe duchowieństwo oraz osoby zakonne prowadziły i towarzyszyły zwłokom cesarzowej, żony cesarza Karola V, która odeszła z tego świata, aby ją pochować w królewskiej kaplicy w Grenadzie. Powiadomiony o tym i mocno przejęty tym widokiem, uczuł wielką chęć, by wyjść zaraz ze szpitala i wprowadzić w życie swoje pragnienie: służyć naszemu Panu i ubogim, szukać im pożywienia i przyjmować opuszczonych i pielgrzymów. W tym bowiem czasie (okolica mało była zadbana) w mieście nie było szpitala, który by ich przyjmował. Z tym postanowieniem zwrócił się do zarządcy i powiedział mu:

— Bracie, niech ci nasz Pan Jezus Chrystus zapłaci za jałmużnę i miłość, jaką okazano mi w tym domu Bożym przez cały czas, jak byłem chory. Teraz zaś, dzięki Bogu, czuję się dobrze i zdrowo oraz mogę pracować. Dlatego, na miłość boską, pozwól mi odejść tam, gdzie Bóg mnie posyła.

— Chciałbym — odpowiedział zarządca — żebyś pozostał w domu jeszcze kilka dni, abyś mógł bardziej wyzdrowieć i nabrać sił, bo jesteś bardzo słaby i wyniszczony przeżytymi cierpieniami. Jeśli jest jednak taka twoja wola, aby stąd odejść, idź z Bożym błogosławieństwem. Weź ze sobą moje zaświadczenie, by ludzie, gdy cię zobaczą, z powrotem nie przyprowadzili cię do szpitala, sądząc że jesteś jeszcze chory. Dzięki zaświadczeniu będziesz mógł iść swobodnie, dokąd chcesz.

On zaś przyjął zaświadczenie z całą pokorą. Był zadowolony, że wszyscy uważali go za prawdziwego szaleńca. Jan Boży, pożegnany przez wszystkich w domu, którzy go bardzo pokochali, w podartym i zniszczonym ubraniu, boso i bez nakrycia głowy udał się zaraz w drogę do Matki Bożej w Gwadelupie. Poszedł tam, aby nawiedzić Ją i podziękować Jej za otrzymywaną dotychczas pomoc i łaski oraz prosić o nowe wsparcie i pomoc do nowego życia, jakie zamierzał prowadzić. Mówił bowiem, że zawsze odczuwał Jej łaskawość i pomoc we wszystkich trudnościach i potrzebach. W czasie podróżycierpiał wiele z powodu głodu, zimna i nagości. Ponieważ był to okres surowej zimy, a on nie miał pieniędzy, zmuszony był prosić o jedzenie. Poza tym, żeby nie iść jak próżniak, zawsze miał zwyczaj, że przybywając do jakiejś miejscowości, gdzie miał jeść lub zatrzymać się, przynosił na plecach wiązkę drzewa. Udawał się prosto do szpitala, jeśli się znajdował, zanosząc ją tam dla ubogich. Następnie prosił o to, co wystarczało mu do bardzo skromnego utrzymania. Doszedłszy w takim stanie do Gwadelupy, wszedł na kolanach do kościoła. Z wielką pobożnością i łzami przedstawił Panu naszemu swoje potrzeby oraz podziękował za to, co otrzymał, wyspowiadał się i przyjął Komunię św. Pozostał tam przez kilka dni zajęty modlitwą aż do dnia, gdy mu się wydało, że nadszedł czas powrotu.

 

 

 

Rozdział XI

Jak Jan Boży wrócił do Grenady

i za czyją radą

 

Jan zakończywszy pielgrzymkę, udał się w powrotną drogę do Grenady. Doszedłszy do Baezy, dowiedział się, że jego dobry ojciec mistrz Avila przebywa tam i głosi kazania, jak zwykł to czynić w innych miastach i wioskach. Dowiedziawszy się o tym, poszedł zaraz go odwiedzić i zdać sprawę ze swojej podróży. Ten przyjął go bardzo zadowolony. Pozostając u niego kilka dni, opowiedział mu o wszystkim i otrzymał od niego radę, co ma dalej czynić:

— Bracie Janie, gdy wrócisz do Grenady, wykonaj to, do czego zostałeś powołany przez Pana, a On, znając twój zamiar i pragnienie, wskaże ci sposób, w jaki masz Mu służyć. Miej Go zawsze przed oczyma we wszystkich swoich poczynaniach i pamiętaj, że On na ciebie patrzy. Czyń tak, jakbyś był w obecności wielkiego Pana. Gdy wrócisz do Grenady, postaraj się zaraz o spowiednika, który powinien być taki, o jakim ci mówiłem. Niech on będzie twoim ojcem duchowym, bez którego porady nie uczynisz niczego ważniejszego. Gdy zaś pojawi ci się coś, że będziesz potrzebował mojej rady, napisz do mnie, gdziekolwiek będę. Ja natomiast z pomocą Pana naszego postąpię z tobą we wszystkim zgodnie z miłością, do jakiej jestem obowiązany.

Potem pożegnał się z nim i przybył do Grenady. Dochodząc do miasta, ponieważ było rano, po wysłuchaniu Mszy świętej, poszedł na górę po wiązkę drzewa. Wracając z nią, odczuwał tak duży wstyd, żeby wejść z nią do miasta, że w żadnym wypadku nie potrafił przejść przez bramę Młyńską, znajdującą się dosyć daleko od miejskiego targowiska. Dlatego oddał ją pewnej ubogiej wdowie, która, jak mu się wydało, potrzebowała drzewa. Innym razem, zawstydzony tchórzostwem poprzedniego dnia, wstał wcześnie rano i po wysłuchaniu Mszy św. wybrał się w góry po drugą wiązkę drzewa, a podchodząc z nią pod miasto, znowu zaczął odczuwać ten sam wstyd co dnia poprzedniego. Zachęcając się więc i idąc naprzód, zaczął przemawiać do swego ciała:

— Ty, panie ośle, który nie chcesz wejść do Grenady z drzewem z powodu wstydu i honoru, teraz je stracisz. Zaniesiesz drzewo aż na główny plac, gdzie wszyscy, którzy cię znają, zobaczą cię i poznają, a wtedy stracisz posiadany animusz i pychę.

I tak doszedł do palcu. Gdy go ujrzano z drzewem, gdzie go nie widziano od czasu owego szaleństwa, otoczył go z podziwem duży tłum ludzi. Niektórzy przyjaciele zaczęli się śmiać i drwić z niego, mówiąc:

— Cóż to, bracie Janie, zostałeś drwalem? Jak tam poszło w królewskim szpitalu z pielęgniarzami? Nikt o tobie nie słyszał. Codziennie zmieniasz zawód i sposób życia.

W taki oraz inny sposób drwili z niego wałęsający się chłopcy. On przyjmował to radośnie, nie złoszcząc się. Odpowiadał im ze śmiechem, aby okazać im swoje zadowolenie i nie stracić zasługi:

— Bracia, jest to gra w birlimbao, trzy galery i jeden nao, w której im mniej widzicie, tym mniej musicie się uczyć.

Tymi i tym podobnymi słowami oraz dowcipnymi kalamburami odpowiadał z miłością tym, którzy go pytali o życie. Ukrywał w ten sposób łaskę, jaką otrzymał od Pana i zabawiał się tym, że go lekceważono i traktowano jako osobę małowartościową. Na tym wszystkim dobrze wychodził,  albowiem ludzie, gdy wdzieli go czyniącego w ten sposób,  uważali powszechnie, że był to pewien rodzaj obłąkania, dopóki nie dostrzegli owego ziarna, zasianego w ziemię i obumarłego, które wydało wiele i dobrego owocu. Tak więc przez jakiś czas, przynosił drwa z gór i z tego się utrzymywał, a to, co mu zostawało, rozdzielał pomiędzy ubogich, odrzuconych, zmarzniętych, nagich, poranionych i chorych, których szukał po nocach i coś im zanosił. Widząc ich wielu, poruszony współczuciem, tym bardziej postanowił postarać się dla nich o jakiś środek zaradczy.

 

Rozdział XII

Pierwszy szpital, jaki znalazł Jan Boży

 

Jan Boży będąc zdecydowany postarać się o prawdziwą pomoc i środek zaradczy dla ubogich, porozmawiał z pewnymi pobożnymi osobami, które pomagały mu w jego pracach. Z ich pomocą i zachętą, wynajął dom przy Rynku Rybnym miasta, ponieważ znajdował się on w pobliżu placu Bivarrambla. Skąd i z innych dzielnic zbierał biednych opuszczonych, chorych i kaleki, których znajdował. Kupił kilka mat z sitowia oraz parę starych koców, pod którymi mogli spać. Nie stać go bowiem jeszcze było na więcej, nawet na lekarstwa, żeby im je podawać. Mówił:

— Bracia, składajcie wielkie dzięki Bogu za to, że tak długo czekał na was z pokutą. Pomyślcie o tym, czym Go obraziliście, a ja postaram się sprowadzić do was duchowego lekarza, który uleczy wasze dusze, a potem odnośnie do ciała nie zabraknie wam lekarstwa. Ufajcie Panu, a On zatroszczy się o wszystko (jak zwykł czynić to tym, którzy ze swej strony uczynią, co mogą).

Sprowadził więc kapłana i dał możliwość, aby wszyscy się wyspowiadali. Każdy bowiem kapłan, którego poprosił, widząc wielką jego miłość, bardzo chętnie spełniał ten dobry uczynek. Potem odważnie i z dużym trudem chodził po wszystkich ulicach z dużym koszem na ramieniu i z dwoma garnkami powiązanymi sznurami, wołając głośno:

— Kto chce spełnić dobry uczynek? Czy uczynicie coś dobrego z miłości Boga, moi bracia w Jezusie Chrystusie?

Z początku wychodził nocami, czasem gdy padało oraz wtedy, gdy ludzie byli zebrani w swoich domach. Zdziwieni wyglądali przez drzwi i okna, słysząc nowy sposób proszenia o jałmużnę. Mając głos wzbudzający litość oraz moc, jakiej dodawał mu Pan, wydawało się, że przenikał nim do wnętrza wszystkich. Widząc zaś go bardzo osłabionego i wyniszczonego oraz znając surowość jego życia, czym wszystkich bardzo wzruszał, ludzie wychodzili z domów z jałmużnami, jakie kto miał i mógł dać. Dawali mu je chętnie,  z wielką miłością: jedni pieniądze, inni kawałki chleba lub całe bochenki, inni to, co im zbywało ze stołu. Mięso i inne rzeczy wkładali do garnków, które nosił w tym celu. Kiedy zaś uznał, że zebrał wystarczająco jałmużny, wracał szybko do swoich biedaków i mówił: Bóg nas ratuje, bracia. Proście Pana za tych, którzy czynią wam dobrze. Odgrzewał to, co przynosił, dzieląc pomiędzy wszystkich. Kiedy podjedli i pomodlili się za dobroczyńców, sam zmywał talerze i miski, czyścił garnki oraz zamiatał i sprzątał dom. W dwóch dużych dzbanach z wielkim trudem przynosił wodę ze studni, ponieważ świeża była jeszcze pamięć o nim, gdy uważano go za obłąkanego. Widział, że źle go traktowano, dlatego nie chciał, aby ktokolwiek mu towarzyszył i pomagał. Stąd też sam wykonywał prace, dopóki się nie dowiedziano, kim był w rzeczywistości. Służąc ubogim z wielką miłością, przychodziło do niego wielu. Wkrótce też dom okazał się zbyt mały. Ludzi było dużo i nie mogli się w nim pomieścić ci, którzy przychodzili, wiedzeni sławą Jana Bożego. On zaś z przyjemnością i miłością przyjmował tych, którzy w innych szpitalach nie mogli doprosić się przyjęcia. Widząc więc istniejącą potrzebę, wynajął inny dom, większy i obszerniejszy, do którego na plecach poprzenosił wszystkich swoich biedaków, kalekich i chorych, którzy nie mogli chodzić. Tak samo postąpił z osobami bezdomnymi i podróżnymi, którzy tam nocowali. Tu zaprowadził większy ład i porządek, wyposażając odpowiednio kilka pomieszczeń dla bardziej cierpiących. Nasz zaś Pan zatroszczył się o pielęgniarzy, którzy mu pomagali i im służyli, gdy tymczasem on wychodził na poszukiwanie jałmużn i lekarstw, przy pomocy których ich leczył. W miarę jak rosła w Janie Bożym miłość, rosły także i powiększały się zasoby i środki materialne w domu Bożym. Wiele osób znakomitych i zacnych z Grenady i spoza niej zrozumiało go i nabrało do niego przekonania, widząc jego wytrwałość i porządek w sprawach, które coraz bardziej się udoskonalały. Widząc zaś, że dawał nie tylko nocleg pielgrzymom i opuszczonym, jak było na początku, ale że miał przygotowane łóżka i układał na nich i leczył chorych, zaczął cieszyć się dużym uznaniem u wszystkich. Stąd dostarczano mu i wręczano, czego tylko potrzebował dla ubogich, oraz dawano mu większe niż zwykle jałmużny, zarówno koce, prześcieradła, materace, części ubrania, jak i inne rzeczy.

W ten sposób przybywało mu różnego rodzaju ludzi ubogich i potrzebujących. On natomiast przychodził im z pomocą: potajemnym wdowom i prawdziwym sierotom, procesującym się, zagubionym żołnierzom i biednym wieśniakom, którzy ze względu na nieurodzajny i jałowy rok, liczniej przybywali. On przychodził im z pomocą w zależności od potrzeby, nie odsyłając nikogo bez pociechy. Każdemu bowiem natychmiast i z radością dawał to, co mógł. Innych zaś pocieszał pogodnymi i pełnymi czułości słowami, wlewając ufność, że Bóg jakoś zaradzi. Stąd wszyscy odchodzili pocieszeni, i w ten sposób kończyło się spotkanie. Ku wielkiemu zdziwieniu nikt nie przychodził do niego, żeby w mniejszym lub większym stopniu Pan mu nie dopomógł, albo nie zaradzić jak mógł jego potrzebie. Nie poprzestawał na tym, ale zaczął szukać ubogich, którzy się wstydzili, roztaczając nad nimi opiekę. Były to więc opuszczone dziewczęta, ubogie zakonnice i beatki, a także zamężne niewiasty, które w skrytości cierpiały biedę. Z wielką troską i miłością zaopatrywał je w potrzebne rzeczy, prosząc dla nich o jałmużnę u bogatych dam i tych, które mogły to uczynić.  Także sam kupował dla nich chleb, mięso, ryby, węgiel i to wszystko, co było im potrzebne do utrzymania, aby nie miały okazji do wychodzenia z domów, by szukać go, ale żyły samotnie, zachowując cnotę i skupienie. Po zaopatrzeniu ich w rzeczy konieczne odnośnie do ciała, starał się dla nich (żeby nie były bezczynne, lecz zarabiały sobie na ubranie) w domach kupieckich o jedwab, aby go mogły obrabiać, a dla innych o wełnę, len i pakuły, żeby przędły. Potem zatrzymywał się krótko, zachęcał do pracy i wygłaszał im krótkie rozważanie duchowe. Przekonywał je, że mają miłować cnotę, a nienawidzić grzechu. Podawał im w tym celu proste i przekonujące powody, które żyją do dzisiaj w pamięci tych, które je słyszały. Rozbudzał w nich nadzieję, że jeśli będą tak czynić, a tym bardziej jeśli łaska Pana je wspomoże, nie zabraknie im rzeczy potrzebnych do utrzymania. Obiecywał pewną korzyść tym, które lepiej będą pracować, nakłaniając je i zachęcając, żeby żyły cnotliwie i służyły naszemu Panu. W tym dziele, jak i we wszystkich dalszych, które czynił, nie brakowało mu przeciwników, albowiem szatan nigdy nie śpiąc, sam wzbudza wojnę i za pośrednictwem swoich sług tym, których widzi, że wyrwali się spod jego panowania i idą drogą służby naszemu Panu. Dlatego niektórzy mu ubliżali i szemrali przeciwko niemu, mówiąc że była to pewna odmiana szaleństwa, jaka mu pozostała od czasu, gdy chodził po ulicach pozbawiony rozumu. Twierdzili, że szybko upadnie, bo nie ma fundamentu. Dlatego mieli go na oku i podpatrywali, do jakich wchodzi domów, dowiadując się, co tam mówi i robi.  Śledzili go także z ukrycia. Widząc jednak na własne oczy jego wielki przykład i przyzwoitość oraz świętość słów i dobre czyny, których dokonywał, odchodzili zawstydzeni i przestraszeni, zmuszając ich do milczenia. Niektórzy mimo woli chwalili go i dawali mu jałmużnę, kiedy go spotykali. On zaś, pomimo wszystko, nie zapominał o swoich ubogich, albowiem o nich najbardziej się troszczył. Pocieszał ich słowem i zaopatrywał we wszystko, co było potrzebne. Rano, zanim wyszedł z domu, dawał polecenia wszystkim, co każdy miał robić. Wiedząc, że jego towarzysze, których już miał w tym celu, to wykonają, sam wychodził, prosząc o jałmużnę, do dziesiątej czy jedenastej w nocy.

 

Rozdział XIII

Inne czyny, które praktykował sługa Boży

 

Brat Jan Boży posiadał wielkie nabożeństwo do męki Pana naszego Jezusa Chrystusa, albowiem znajdował w niej - głównej twierdzy całego naszego zbawienia, wielką przyjemność i słodycz. Chciał, aby z tego, z czego on korzystał, korzystali również jego bliźni. Z miłości do tego samego Pana, obrał za przedmiot swojego nabożeństwa piątek, w którym dokonało się dzieło naszego zbawienia. Szedł wtedy do domu publicznego kobiet, by zobaczyć, czy nie dałoby się wyrwać stamtąd jakiejś duszy ze szpon diabelskich. Wchodząc do niego, rozglądał się za tą, która wydała się jemu bardziej zagubiona i mniej chętna, by stamtąd wyjść. Mówił do niej:

— Córko moja, to wszystko, co ci da kto inny, dam ja, a nawet więcej. Proszę cię, żebyś wysłuchała tutaj, w twoim pokoju, kilku moich słów.

Gdy oboje weszli do pokoju, kazał jej usiąść, sam natomiast upadał na kolana na podłodze przed małym krucyfiksem, który przynosił ze sobą w tym celu, rozpoczynając oskarżać się ze swoich grzechów. Gorzko płacząc, prosił Pana naszego o przebaczenie ich z takim uczuciem, pobudzając ją do skruchy i żalu za grzechy. W taki sposób pobudzał jej uwagę, aby go słuchała. Następnie zaczynał opowiadać mękę Pana naszego Jezusa Chrystusa z taką pobożnością, że pobudził ją do łez, mówiąc:

— Widzisz, moja córko, jak drogo kosztowałaś naszego Pana. Patrz, ile On za ciebie wycierpiał. Nie chciej być przyczyną swojego zatracenia. Patrz na wieczną nagrodę, jaką On przygotował dla dobrych, oraz wieczną karę, jaka czeka tych, którzy żyją w grzechu, tak jak ty. Nie prowokuj Go dłużej, aby cię zupełnie opuścił, jak na to zasługują twoje grzechy. Nie żyj jak twardy i ciężki kamień w głębinach piekła. Takie oraz inne słowa podsuwał mu Pan, aby je wypowiadał. Pewne jednak kobiety, bardziej zatwardziałe w swoich nałogach, nie zwracały uwagi. Inne zaś, wspomagane przez Boga, kruszyły się, skłaniając się do pokuty, mówiąc:

— Bracie, Bóg wie, że chciałbym być z tobą i służyć biednym w szpitalu, ale mam umowę i nie pozwolą mi odejść z tobą.

On odpowiadał jej wesoło:

— Córko, ufaj Panu, albowiem On, który oświecił twoją duszę, postara się również o lekarstwo dla ciała. Zrozum todobrze, że masz Mu służyć, a nie obrażać Go. Postanów mocno, że raczej umrzesz, aniżeli wrócisz do grzechu. Czekaj tutaj na mnie, a ja zaraz wrócę.

Szedł z pośpiechem do zacnych pań, które znał w mieście, wiedząc, że mu pomogą i przekonując je, mówił:

— Siostry moje w Jezusie Chrystusie, wiedzcie, że pewna zła niewiasta znajduje się w mocy diabelskiej. Na miłość boską, pomóżcie mi ją wykupić. Uwolnijmy ją wspólnie z tej nędznej niewoli.

Osoby te, do których zwracał się w podobnych potrzebach, odznaczały się tak wielką miłością, że w niewielu tylko wypadkach odchodził bez pomocy. Gdy potrzebował koniecznych rzeczy, powiadamiał o tym, zobowiązując się spłacić dług, jaki musiała mu zapłacić każda kobieta, którą stamtąd wydobył, biorąc ją na swoje utrzymanie. Zabierał ją do szpitala i umieszczał w infirmerii, gdzie przebywały na leczeniu inne kobiety, które przedtem prowadziły taki sam tryb życia, żeby zobaczyły zapłatę, jaką dawał świat oraz nagrodę, jaką otrzymywały te, które trwały w tym zawodzie. Jedne bowiem miały ropiejące głowy, tak że widać było kości. U innych inne części ciała, przy olbrzymich boleściach, obcinano rozpalonymi kauterami, pozostając je w ten sposób odrażające i oszpecone. Stąd też starał się poznać zamiar każdej, do czego się skłaniała. Niektóre, którym Pan nasz dawał większe światło, poznawszy swe życie, chciały usunąć się w cień i czynić pokutę. Prowadził więc do klasztoru pustelnic, zaopatrując w konieczne rzeczy. Inne, które nie myślały o tych rzeczach, a widział, że były skłonne wyjść za mąż, starał się dla nich o posag i mężów, wydając je za mąż. Tych ostatnich było tak dużo, że gdy pierwszy raz udał się na dwór królewski i dzięki jałmużnie tam otrzymanej wydał je na raz szesnaście za mąż. Dzisiaj kilka z nich daje o tym świadectwo. Obecnie są już wdowami, ale żyły i żyją uczciwie i czysto. W tej praktyce i w dziełach miłosierdzia Jan Boży znosił wiele przykrości i trudów. Pomimo to okazywał wielką i heroiczną cierpliwość, jaką Pan nasz wlewał mu do duszy. Ponieważ większość tego rodzaju kobiet jest upartych, zatraconych i zatwardziałych w swoim grzechu do tego stopnia, wielu sług Bożych powstrzymuje się z nimi od kontaktów, jakkolwiek boleje nad ich zatraceniem. Gdy jakąś z nich wydobywał, inne wyzywały go, zniesławiały i wypowiadały wiele wyzwisk oraz szkalowały, że czynił to w złym zamiarze. On zaś natomiast nic nie odpowiadał, lecz znosił z wielką cierpliwością. Nie oddawał złem za zło, co więcej, jeżeli ktoś inny je strofował, mówił:

— Dlaczego jesteście niedobre i niegrzeczne wobec kogoś, kto wam wyświadcza tak wielkie dobro?

On odpowiadał:

— Zostaw je, nic nie mów, nie odbieraj mi zasługi. Niech one mnie poznają i dowiedzą się, kim jestem, traktując mnie, jak na to zasługuję.

W tej sprawie zdarzył się pamiętny i godny odnotowania przypadek. Bardziej on napawał lękiem niż był godny naśladowania. Ukazywał w całej prawdzie jego gorącą miłość dotyczącą dobra dusz, które wiedział, za jaką cenę zostały odkupione. Zdarzyło się to w następujący sposób. Pewnego razu wszedł do domu publicznego i przekonywał pewne kobiety, prowadzące złe życie, aby je porzuciły. Cztery z nichzmówiły się. Okazując, że chcą naprawić przeszłość, powiedziały mu, że są z Toledo, oraz że jeśli ich tam nie odstawi, gdzie będą mogły uporządkować pewne sprawy, które im bardzo leżały na sumieniu, nie będą mogły porzucić złego życia. Jeśli je weźmie, obiecały mu, że je porzucą i zrobią wszystko, co im poleci. On natomiast usłyszawszy to i widząc korzyść, której pragnął dla tych czterech kobiet, postanowił to uczynić. Zdecydowawszy się tam je zawieźć, przygotował dla nich, co było potrzebne, zwierzęta oraz resztę. Sam natomiast szedł przy nich piechotą, prowadząc ze sobą służącego ze szpitala, nazywającego się Jan de Avila, człowieka rozsądnego i dobrego, który zmarł kilka dni temu, chwalebnie służąc wiele lat w tym domu i dając świadectwo o tym, co tamtego dnia się wydarzyło. Bywało, że spotykający ich podróżujących z nimi ludzie, widząc dwóch mężczyzn idących w takim ubraniu z czterema kobietami, drwili i szydzili z nich, a pogwizdując na nich, wypowiadali wiele wyzwisk, nazywając ich rozpustnikami oraz innymi podobnymi epitetami. Na to wszystko Jan Boży odpowiadał milczeniem i znosił z wielką cierpliwością. Jan de Avila, sprowokowany tym, co słyszał, czynił mu wyrzuty i mówił:

— Za co mamy ten dzień z tymi podłymi ludźmi? Dlaczego tyle zniewag musimy znosić? — A zwłaszcza gdy zobaczył, że przejeżdżając przez Almargo, jedna tam została, a po przybyciu do Toledo uciekły dwie następne. Wtedy z większą jeszcze gwałtownością służący zadręczał go, mówiąc:

— Co za głupstwo zrobiłeś!? Czyż nie powiedziałem ci, że tym niecnym ludziom nigdy nie można wierzyć? Zostaw je i wracajmy, bo wszystkie są takie same.

On jednak na to wszystko odpowiedział mu z wielką cierpliwością:

— Bracie Janie, czyż nie pomyślałeś o tym, że gdybyś pojechał do Motril po cztery skrzynki ryb i po drodze trzy z nich zepsułyby się, i tylko jedna została dobra, czy wyrzucając trzy zepsute, wyrzuciłbyś z nimi także dobrą? Jeśli z czterech, które wyprowadziliśmy, pozostaje nam jedna, która okazuje dobre zamiary, na twoje życie, bądź cierpliwy, aż wrócimy z nią do Grenady. Miejmy nadzieję w Bogu, że jeśli nam ona zostanie, nasza podróż nie będzie daremna ani nie będzie to mała korzyść.

Tak też się stało. Nasz Pan sprawił, że wrócił z nią do Grenady i tam ją wydał za mąż za człowieka uczciwego, z którym żyła i żyje bardzo przykładnie, cnotliwie i samotnie do dnia dzisiejszego. Będąc obecnie wdową, która zasłużyła sobie na pochwałę i dała dobry przykład życia chrześcijańskiego, którą wyprowadził na tę drogę nasz Pan, a ona ją poznała.

 

 

Rozdział XIV

O wielkiej miłości brata Jana Bożego

 

Miłość, jaką nasz Pan obdarzył swego sługę oraz niezwykłe czyny, jakie od niej pochodziły sprawiły, że niektórzy osądzając go według próżnego ducha, uważali go za marnotrawcę i rozrzutnika. Nie rozumieli bowiem, że Pan wprowadził go do winnej piwnicy, porządkując jego miłość (por. Pnp 2, 4 Wlg). W ten sposób upił się Jego miłością, że nikomu niczego nie odmawiał, kto go poprosił. Wiele razy, gdy nie miał czego innego, oddawał mu swoje nędzne ubranie, które nosił na sobie, a sam pozostawał bez niczego. Był bowiem litościwy wobec wszystkich, natomiast twardy i wymagający  wobec siebie. Biorąc jednak pod uwagę to wszystko, co otrzymał od Pana oraz co czynił i dawał, wydawało mu się to za mało, uważając się za największego dłużnika. W ten sposób żył z tym pragnieniem, by, jak czynili to święci, służyć różnymi sposobami z miłości do Tego, który był wobec niego wielkoduszny i szczodry. Mężowie bowiem uduchowieni uważają, że będąc ubogaceni w dary duchowe, czują się tak bardzo bogaci i obfitujący, że mają co dawać wszystkim. Słodko jest im dawać, nigdy natomiast nie chcieliby przyjmować. Cały dzień zajmował się różnymi czynami miłości, a w nocy, gdy się chronił w domu, chociaż przyszedłby zmęczony, nigdy nie udawał się na spoczynek, dopóki nie odwiedził wszystkich chorych, każdego z osobna. Pytał ich, jak im poszło, jak się czuli, czego potrzebują, pocieszając ich bardzo czułymi słowami, odnośnie do spraw duchowych i doczesnych. Potem obchodził dom, zaglądając do ubogich nieśmiałych, którzy oczekiwali na niego, zaopatrując ich w potrzebne rzeczy i nie zostawiając nikogo bez pociechy. Każdemu dawał jałmużnę, nie patrząc na nic więcej, jak tylko na to, że prosił go z miłości ku Bogu. Niektórzy mu mówili:

— Uważaj, bo prosi bez potrzeby.

On odpowiadał:

— Mnie nie oszukuje. Niech raczej uważa na siebie, bo ja daję mu z miłości Bożej.

Gdy zaś nie miał co dać (zdarzało się, że okrywał się kocem, bo oddał swoje ubranie), aby nie odmówić nikomu, kto go prosił, dawał list do jakiegoś pana lub pobożnej osoby, żeby zaradziła konkretnej potrzebie.

Pewnego razu, gdy w Grenadzie przebywał markiz de Tarifa, Piotr Enriquez Jan Boży udał się do jego mieszkania z prośbą o jałmużnę. Ten akurat razem z innymi panami zaję

ty był grą. Wszyscy dali mu jałmużnę w wysokości 25 dukatów. Gdy zapadł zmrok Jan udał się z nimi do swego szpitala. Markiz, słysząc wiele o jego wielkim miłosierdziu i chcąc go dla żartu wypróbować, przebrał się (Jan Boży widział go tylko jeden raz) i wyszedł mu na spotkanie. Stanął przed nim i powiedział:

— Bracie Janie, jestem uczciwym szlachcicem, przyjezdnym i biednym. Jestem tutaj z powodu procesu. Znajduję się w wielkiej potrzebie, żeby zachować honor. Dowiedziałem się o twoim miłosierdziu. Dlatego proszę cię, abyś mi przyszedł z pomocą, abym nie był zmuszony obrazić Boga.

Brat Jan, widząc maniery tego człowieka oraz słysząc to, co mu powiedział, odrzekł:

— Wola boska (był to jego sposób wyrażania się). Dam ci to, co posiadam.

Włożył rękę do torby i dał mu 25 dukatów, które tamten dał mu poprzednio. Markiz wziął je, podziękował i odszedł. Zdziwiony, przyszedłszy na miejsce, gdzie znajdowali się pozostali panowie i opowiedział im ten przypadek. Wszyscy omawiali sprawę, jak na to zasługiwała. Podziwiali tego rodzaju miłość, że mogąc zaspokoić potrzeby wielu ubogich, wobec jednego okazał się bardzo hojny, zawierzając resztę Bożej Opatrzności. Oczywiście, jego ufność nie była próżna. Markiz wzruszony tym, co się zdarzyło, następnego dnia rano powiadomił go, żeby nie wychodził z domu, albowiem chce przybyć i zwiedzić szpital. Rzeczywiście przyjechał. Zaczął z niego żartować i mówić:

— Cóż to znaczy? Mówią mi, bracie Janie, że w nocy ciebie ktoś okradł?

On odpowiedział:

— Na Boga, nikt mnie nie okradł.

Wymieniając między sobą jeszcze inne słowa i żarty, markiz powiedział:

— Teraz, bracie, żebyś nie mógł zaprzeczyć kradzieży, jakiej dokonano, Bóg odesłał ją do mnie. Patrz, oto tutaj twoje dwadzieścia pięć dukatów oraz pięćdziesiąt escudos w złocie, które ci daję jako jałmużnę. Na przyszłość uważaj, jak idziesz. Oprócz tego polecił mu wziąć sto pięćdziesiąt bochenków chleba oraz cztery barany i osiem kur. Tę porcję polecił posyłać mu codziennie przez cały czas, jak przebywał w Grenadzie. Był również bardzo zbudowany widząc, jak wielu ubogim różnego rodzaju świadczono miłosierdzie i ich leczono.

Innym razem jego miłość okazała się tak wielka, że objawiła się oddaniem życia za swoich braci. W królewskim szpitalu w Grenadzie, ufundowanym przez katolickich królów Ferdynanda i Izabelę, pewnego dnia powstał pożar. Wybuchnął tak nagle i tak gwałtownie, że w jednej chwili ogarnął większą część szpitala. Gdy Jan Boży dowiedział się tylko o tym, przybiegł, by przyjść z pomocą biednym, którzy w nim się leczyli. Czynił zaś to ze skwapliwością, ze względu na wielkie niebezpieczeństwo, w jakim się znajdowali. Na swoich barkach sam wyniósł prawie wszystkich biedaków, mężczyzn i kobiety. Następnie przez okna, z nadludzką wprost szybkością, powyrzucał łóżka i meble, jakie się w nim znajdowały. Gdy w bezpiecznym miejscu umieścił biedaków, wspiął się na samą górę, gdzie było największe niebezpieczeństwo, ponieważ cała była zajęta przez ogień. Gdy  znajdował się tam, z jednej i drugiej strony wybuchnął potężnypłomień, natomiast on znalazł się w samym środku ognia. Na oczach wielkiego tłumu ludzi, którzy stali na dole i na niego patrzyli, ogarnął go gęsty dym. Wszyscy byli przekonani, że ogień ogarnął go i strawił. Całe miasto obiegła wiadomość, że Jan Boży zginął w ogniu. Gdy najmniej się tego spodziewano, po jakimś czasie ludzie zobaczyli, jak wychodzi wolny i bez żadnych obrażeń. Wyjątek stanowiły osmalone brwi, ponieważ przechodził przez środek płomieni, jako dowód na cud, który Pan na nim dokonał. Zaświadczył o tym burmistrz, który w tym czasie znajdował się w mieście oraz wiele poważnych osób, obecnych przy tym zdarzeniu.

Można by jeszcze wiele opowiadać o tego rodzaju czynach, jakie zdarzyły się w jego życiu, które opuszczamy ze względu na zwięzłość opisu. Każdy, kto wejdzie do jego szpitala, bardzo jasno dostrzeże wielką miłość tego człowieka. Zobaczy bowiem, że są tam leczeni ubodzy chorzy, mężczyźni i kobiety, bez wykluczania kogokolwiek (jak to się czyni do dnia dzisiejszego), na wszelkiego rodzaju choroby: chorzy na gorączkę, wrzody, rany, paralitycy, nieuleczalnie chorzy, poranieni, opuszczeni, dzieci okryte liszajami… Polecił karmić wielu, zjawiających się u jego drzwi, obłąkanych i zwykłych chorych, nie licząc studentów, których utrzymywał oraz nieśmiałych w ich mieszkaniach.

Zorganizował również bardzo pomocną rzecz, to znaczy, kuchnię dla żebraków i podróżnych. Była tak pojemna i urządzona, że łatwo mogła pomieścić ponad dwustu ubogich. Wszyscy też mogli ogrzać się przy palącym się na środku ogniu. Postarał się dla wszystkich o prycze, na których mogli się przespać: jedni na materacach, inni na plecionkach z sitowia, a jeszcze inni na matach, w zależności od potrzeby, jak to czyni się jeszcze dzisiaj w jego szpitalu.  Pomimo miłości, jaką im świadczył, musiał wysłuchiwać wielu zniewag pod adresem naszego Pana, gdy wyszukując ich na placach, nie dopuszczał, żeby przebywali razem mężczyźni i kobiety. Niektórych usuwał stamtąd siłą, kobiety natomiast umieszczał u siebie, oczyszczając w ten sposób place z tego rodzaju ludzi wykolejonych.

 

 

Rozdział XV

Cierpliwość Jana Bożego

i jego wielka pokora

 

Dusza świętego męża posiadała tak wielką cierpliwość,  jaka przypada doskonałym rycerzom Jezusa Chrystusa, że z powodu wielu przykrości, jakie go spotkały, nikt nigdy nie widział go podnieconego, ani nie słyszał wychodzącego z jego ust żadnego gniewnego słowa. Owszem, w największych zniewagach i obelgach zachowywał spokój i radość, jak ktoś, kto nie pełni innej woli, poza wolą Pana naszego Jezusa Chrystusa, chlubiącego się tylko z krzyża, jak to można było widzieć w wielu przypadkach, jakie mu się przydarzyły. O paru z nich opowiemy.

Gdy pewnego dnia, rano, schodził w dół ulicą Gomeles, aby poszukać coś do zjedzenia dla biednych, pod górę szedł pewien szlachcic. Z powodu dużej ilości ludzi w mieście, a zwłaszcza tych, którzy schodzili ulicą prowadzącą z Alhambry, mimo woli potrącił koszem jego pelerynę i zrzucił mu ją z ramion. Ten, mocno rozgniewany, odwrócił się do niego i powiedział:

— Ty nikczemny łajdaku, nie widzisz, jak idziesz?!

Jan z wielką cierpliwością odpowiedział mu:

— Wybacz mi, bracie, to, co uczyniłem.

Ten na te słowa, ponieważ powiedział mu «bracie» (jak zwykł był mawiać do wszystkich), jeszcze bardziej się rozgniewał, podszedł do niego i uderzył go w twarz. Jan Boży mu odpowiedział:

— Zbłądziłem i słusznie mi się to należy. Uderz mnie jeszcze raz!

On, ponieważ wciąż się do niego zwracał się przez „bracie”, powiedział do sług:

— Dajcie mu, temu prostakowi źle wychowanemu! — Gdy to działo się, wielu ludzi przyłączyło się do nich. Jeden z bliżej stojących, człowiek zacny, Jan de la Torre zapytał:

— Cóż to się dzieje, bracie Janie Boży?

Gdy ten, który go znieważył, usłyszał jego imię, rzucił mu się do stóp mówiąc, że nie wstanie, dopóki ich nie ucałuje, mówiąc:

— To jest ten Jan Boży, tak bardzo sławny na całym świecie?

Jan podniósł go z ziemi, uściskał, wzajemnie prosząc siebie o wybaczenie i rzewnie płacząc. Szlachcic chciał go zabrać ze sobą na posiłek, ale on przeprosił, że musi iść.  Potem przysłał mu na ubogich 50 escudos w złocie.

Zdarzył mu się jeszcze inny przypadek, który także ukazuje wielką jego cierpliwość. Idąc po prośbie o jałmużnę dla ubogich, wszedł do starego domu Inkwizycji, w którym na środku dziedzińca znajdował się zbiornik pełen wody. Swawolny paź podbiegł do niego, zderzył się z nim i zepchnął go do zbiornika (wciąż przez niektórych był uważany za obłąkanego, ponieważ przebywał z szpitalu królewskim). Jan z wielką cierpliwością wydobył się stamtąd i przy pomocy wesołych słów i gestów podziękował paziowi za to, co uczynił, zadziwiając tych, którzy to widzieli. Od tego też czasu jeszcze bardziej go poważali.

Jedna z kobiet, którą wyprowadził z domu publicznego i wydał za mąż, była tak natrętna i niecierpliwa, że o każdą rzecz, której jej brakowało, przychodziła zaraz go prosić. On starał się jej dawać i spełniać jej prośbę. I tak przychodziła wiele razy. Pewnego razu spotkała Jana Bożego, który nie mając jej co dać, oddał jej własny płaszcz, sam okrywając się kocem. Powiedział do niej, że teraz nie ma już nic innego do dania, ale powinna przyjść kiedy indziej. Ona zaś, zniecierpliwiona, wpadła w złość i zaczęła go znieważać i mówić:

— Ty bezecny człowieku, święty hipokryto!

On jej odpowiedział:

— Weź dwa reale, pobiegnij na plac i powiedz to głośno.

Ona znowu zaczęła na cały głos go lżyć, a on, skoro ją zobaczył, rzekł:

— Wcześniej czy później i tak muszę ci przebaczyć. Zatem przebaczam ci już teraz.

W ten sposób cierpliwość przyniosła owoc w jej życiu, albowiem ta sama kobieta, w dniu jego pogrzebu, szła między innymi kobietami, które on wyrwał ze złego życia, wołając po ulicach i lamentując. Mówiła o sobie wiele zła, głośno wyznając swoje winy i grzechy oraz głosząc wielkie dobre dzieła Jana Bożego. Mówiła, że była bardzo zła, ale na skutek jego dobrego przykładu i świętych napomnień wyszła z grzechu. Opowiadała także inne rzeczy, przyprawiając do płaczu wszystkich pozostałych ludzi.

Jan Boży był tak pokorny, że zawsze lubił mówić i opowiadać o swoich grzechach, nigdy natomiast o dobrych i chwalebnych czynach. Zmieniał temat rozmowy i skierowywał ją na sprawy dotyczące pogardy i upokorzenia oraz na zbudowanie bliźnich. Unikał wszelkiej próżnej chwały jak szkodliwego robaka w życiu duchowym.

 

 

Rozdział XVI

O tym, jak kupiono Janowi Bożemu dom na szpital oraz o innych sprawach, które wydarzyły się później

 

Sława i wielka miłość Jana Bożego ściągała tak wielu ludzi, że nie mieścili się w domu, który posiadał. Dlatego zacni i pobożni ludzie z miasta postanowili kupić mu dom, który byłby zdolny pomieścić wszystkich. Kupili więc go przy ulicy Gomeles, w którym przedtem znajdował się klasztor mniszek. Tutaj przeprowadził swoich biedaków, poszerzył posiadłość i zakwaterowanie, zaprowadzając porządek, aby wszystkim można było przyzwoicie i z należytą godnością świadczyć miłosierdzie. Ludzi, którzy przychodzili do niego, by załatwiać różne sprawy było tak dużo, że bardzo często nie mogli nawet postawić nogi. On natomiast, siedząc pośrodku wszystkich, z wielką cierpliwością wysłuchiwał potrzeb, jakie mu przedkładali, nie odsyłając nikogo nigdy bez pociechy, jałmużny lub dobrej odpowiedzi. Wychodząc o brzasku dnia ze swojej celi głośno wołał, tak żeby wszyscy mogli go w domu usłyszeć:

— Bracia, złóżmy dzięki Panu naszemu, bo czynią to już ptaszki. — Najpierw odmawiał cztery modlitwy, a potem wychodził zakrystian i przez okno, skąd wszyscy mogli go usłyszeć, wykładał im katechizm. Ci, którzy mogli, odpowiadali. Inny zaś to samo czynił w kuchni dla podróżnych, a następnie schodził, żeby ich odwiedzić, zanim odejdą. Tym, którzy byli nadzy, rozdzielał ubrania, jakie pozostały po zmarłych. Zdrowym zaś chłopcom mówił:

— Nuże, braciszkowie, chodźmy posłużyć ubogim Jezusa Chrystusa. — Sam szedł z nimi w góry, gdzie zbierali drzewo. Każdy przynosił swoją wiązkę dla biednych, co zabierało im dużo czasu. Okazywali jednak wielką miłość i byli chętni w tym codziennym zajęciu przynoszenia drzewa.

Wydatki były tak duże, że nie starczało jałmużny, jaką potrafił zebrać w mieście. Dlatego z powodu swojej miłości zadłużył się na jakieś trzysta lub czterysta dukatów.

Widząc duże potrzeby, istniejące w mieście, a także żeby zbytnio nie naprzykrzać się, ani nie być ciężarem dla mieszkańców Grenady, prosząc ich o jałmużnę w dzień i w nocy, chciał im pozwolić przez kilka dni odpocząć. Wychodził  więc prosić jałmużnę do niektórych panów w Andaluzji. Ci natomiast wiedząc o jego dobrych czynach (gdyż po całej Kastylii krążyła jego sława), chętnie przychodzili mu z pomocą. Wśród wszystkich panów Andaluzji i Kastylii, tym, który najbardziej przychodził mu z pomocą w jego potrzebach, był książę de Sessa. Już od czasów młodości wspomagał jego ubogich i szpital, dostarczając mu wszystkiego, czego potrzebował w Grenadzie. Ponadto na każde święta w ciągu roku posyłał mu buty i bieliznę, żeby mógł odziać i obuć biedaków. To samo czyniła księżna, jego żona, która dawała wiele jałmużn i pomagała mu jak tylko mogła. W ten sposób troszczyła się o to, żeby on i jego ubodzy polecali ich Panu, wyprosili dla nich życie wieczne oraz pociechę w trudach tego życia. Gdy nie starczało nawet tego, a czuł się zmuszony, żeby przychodzić z pomocą tym, którzy przychodzili do niego, i móc spłacać długi, postanowił udać się na dwór królewski (wtedy przebywał w Valladolid). Chciał tam poprosić o pomoc króla oraz zamożnych panów, zostawiając w szpitalu swego przyjaciela i towarzysza swojej pielgrzymki, Antoniego Martķn, żeby doglądał ubogich i domu, dopóki on nie wróci.

Gdy dotarł na dwór królewski, książę Tendilla oraz inni panowie, którzy go znali, dali znać królowi i poinformowali go o wizycie Jana Bożego. Zaprowadzili go do pałacu, gdzie Jan Boży przemówił do króla w taki oto sposób:

— Panie, ja zazwyczaj nazywam wszystkich braćmi w Jezusie Chrystusie. Ty jesteś moim królem i moim panem, któremu winien jestem posłuszeństwo. Jak chcesz, żebym ciebie nazywał?

Król odpowiedział:

— Nazywaj mnie, Janie, jak chcesz. — Ponieważ wtedy jeszcze nie był on królem tylko księciem, Jan Boży powiedział:

— Zatem będę cię nazywał dobrym księciem. Niech Bóg da ci dobry początek w królowaniu, dobrą rękę w zarządzaniu, a potem dobry koniec, żebyś mógł się zbawić i osiągnąć niebo. — W ten sposób rozmawiał z nim przez dobrą chwilę. Potem król polecił dać mu jałmużnę. Także od jego sióstr, infantek, które codziennie odwiedzał oraz od dam otrzymał wiele kosztowności i jałmużn, które rozdzielił swoim biednym w Valladolid. Także Dońa Maria de Mendoza, żona komandora większego, Franciszka de los Cobos, obecnie wdowa, której Pan nasz udzielił wielkich łask, prowadząc życie bardzo przykładne rozdała i wciąż bardzo hojnie rozdaje ubogim swoje bardzo duże dziedzictwo. Przekazuje bogate dary szpitalom i klasztorom ubogich mniszek. Daje bardzo duże jałmużny i świadczy cnotliwe czyny, o których można by było długo opowiadać. Pani ta (odznaczająca się  wielką miłością) dawała mu w swoim domu mieszkanie, wyżywienie oraz to wszystko, co było mu potrzebne. Czyniła to z wielką miłością i miłosierdziem przez cały czas, gdy przebywał w Valladolid. Dała mu także wiele jałmużn, żeby rozdzielił pomiędzy wstydzących się biedaków. On zaś dobrze to uczynił, że w krótkim czasie miał prawie tyle samo domów biednych kobiet i mężczyzn, aby je odwiedzać i dawać jeść, co w Grenadzie. Niektóre osoby, które go znały i widziały, jak rozdzielał i rozdawał jałmużny w Valladolid, pytały go:

— Bracie Janie Boży, dlaczego nie zachowujesz pieniędzy i niewieziesz ich dla swoich biednych w Grenadzie?

Jan odpowiadał:

— Bracie, rozdać je tutaj czy rozdać je w Grenadzie, znaczy to samo, co czynić dobrze ze względu na Boga, który jest wszędzie.

Po dziewięciu miesiącach spędzonych na dworze królewskim wrócił do Grenady z pewnymi dokumentami świadczącymi o jałmużnach, które dońa Maria de Mendoza i markiz de Mondéjar oraz inni panowie mu dali, żeby można było spłacić to, co był winien i utrzymać ubogich. W czasie drogi, którą odbywał boso po ostrych i bezdrożnych miejscach, zniósł wiele trudów. Nogi miał pełne zadrapań, a w wielu miejscach otwarte rany, ponieważ uderzał się o kamienie. Z powodu zaś szorstkiego, grubego i lepiącego się do ciała ubrania bez koszuli wiele też się pocił. Gdy przybył na miejsce, skóra schodziła mu z twarzy, karku i głowy. Powodem była słoneczna spiekota, przez jaką przeszedł, gdyż miał odkrytą głowę, a mimo to pragnął dotrzeć do Grenady, żeby zobaczyć swoich biedaków i zaradzić ich cierpieniom. Gdy w takim stanie dotarł do miasta, zapanowała wielka radość i pociecha, że znów go odzyskali zarówno wśród mieszkańców Grenady, ze względu na miłość, jaką go darzyli, jak i wśród ubogich, którzy oczekiwali na niego. Wszyscy pragnęli go zobaczyć, a zwłaszcza biedacy nieśmiali i kobiety, które wydał za mąż, bardziej odczuwające  jego nieobecność, albowiem nie miały nikogo innego, kto by przyszedł im z pomocą.

Gdy zapłacił część ciążących na nim długów z tego, co przyniósł z królewskiego dworu i zaradził wielu potrzebom, które na nowo się pojawiły, zwłaszcza biedaków, których pożenił, pozostało jeszcze ponad czterysta dukatów długu. By zaradzić tym potrzebom, zaciągnął nowe, albowiem jego serce nie mogło znieść widoku cierpienia biedaków pozostających bez pomocy. Z tego powodu przeżywał duże zmartwienie, dopóki nie pozbył się zupełnie długów. Z drugiej zaś strony wydawało się niemożliwe, że dawał bez żalu to, co miał, gdy nadarzała się jakaś potrzeba.

 

Rozdział XVII

O pokucie sługi Bożego

i o początku jego habitu

 

Zwyczajna praca, jaką Jan Boży musiał zdobywać jałmużny i opiekować się ubogimi była wielką pokutą i umartwieniem ciała, nie licząc ustawicznych próśb i naprzykrzań się ze strony wszystkich. Dla innego ciała, zdrowego i mocnego, mogło by to być wystarczającym brzemieniem, żeby je mogło udźwigać przy pomocy ludzkich sił. Pomimo to brat Jan Boży nie poprzestawał na tym. Wielkimi uczynkami pokutnymi umartwiał swoje ciało i poddawał je duchowi, pozwalając mu tylko na rzeczy najkonieczniejsze. Jego pożywienie było skąpe i ograniczało się tylko do jednego posiłku. Jeżeli nie był poza domem, gdzie go proszono, aby dla pokrzepienia się coś zjadł, zawsze jadał potrawy proste. Najczęściej była to smażona cebula lub jakieś inne tanie potrawy. W dni nakazane pościł, jedząc niewiele i opuszczając śniadanie, w piątki natomiast pościł o chlebie i wodzie. Tego samego dnia przez cały rok węźlastymi sznurkami ostro biczował się aż do krwi. Nie opuszczał tego nawet wtedy, gdy był krańcowo zmęczony czy wyczerpany. Za posłanie służyła mu mata rozłożona na ziemi, z kamieniem zamiast poduszki, pokrytym kawałkiem starego koca. Czasami sypiał w bardzo ciasnym kąciku w ubraniu pod schodami na wózku inwalidzkim. Po mieście i wszystkich drogach chodził zawsze boso i z odkrytą głową, ogoloną brzytwą, podobnie jak golił brodę, bez koszuli czy innego ubrania, nosząc obcisły samodziałowy płaszcz i szarawary z ratyny. Zawsze chodził piechotą, nie dosiadając nigdy żadnego zwierzęcia w drodze, choćby był zmęczony i upadał z nóg. Nawet w czasie ulewnych deszczów i śnieżyc nie nakrywał głowy od dnia, w którym zaczął służyć naszemu Panu, aż do dnia, gdy Pan powołał go do siebie. Pomimo to współczuł najlżejszym nawet cierpieniom swoich bliźnich i starał się im zaradzać, jakby sam żył bardzo dostatnio.

Pewnego razu, w późną zimową, burzliwą i ciemną noc, wracając do swego szpitala, szedł pod górę ulicą Gomeles obarczony ciężkim koszem z żywnością i biedakiem na plecach, którego po drodze znalazł na Nowym Placu. Ulicą zaś spływało wiele wody, powalając go na ziemię. Na odgłos chlupotu wody i jęków biedaka, ukazał się w znajdującym się nisko oknie pewien procesujący się człowiek, godny zaufania, właśnie tam, gdzieon upadł. Słyszał, jak Jan robił sobie wyrzuty, okładając siebie kijem i mówiąc:

— Tak to, panie ośle, niemrawy i oporny, cherlawy, leniwy i gnuśny, czy nic dzisiaj nie jadłeś? Jeżeli więc jadłeś, dlaczego nie pracujesz? Czyż nie widzisz, że tamci biedaczkowie, dla których pracujesz potrzebują jedzenia? Czy nie widzisz tego, którego niosę, że umierał? Czy teraz jesteś gotów w tym stanie go zostawić?

Mówiąc to wstał z wielkim wysiłkiem, ponieważ klęczał, chociaż wody było do połowy łydek. Ten zaś, kto go słyszał, zaświadczył, że mówił to wszystko dlatego, że nikt nie mógł go słyszeć. Słyszał go tylko on, sam nie będąc widziany, albowiem Jan przechodził pod jego oknem. Następnego dnia zapytał go, jak mógł iść po upadku. On jednak zaprzeczył temu, udając, że jest to jego zwyczajny sposób postępowania. Widząc biedaka, nie czekał na pomoc, ale brał go na ramiona i z wielkim trudem niósł do swego szpitala, chociaż czuł się słaby i chory.

Strój i ubranie, które nosił Jan Boży, oraz imię, którym się posługiwał, nie były bez tajemniczego znaczenia. Dobrze więc będzie nad nimi się zastanowić. Jakkolwiek nie odznaczały się one innym poważaniem poza tym, że nosił je święty mąż, należy darzyć je wielkim szacunkiem, gdyż Pan nasz chciał nadać im jeszcze większe znaczenie.

Pewnego dnia Jan Boży spożywał posiłek z biskupem de Tuy (który wówczas przebywał się w Grenadzie). Ten zapytał go, jak się nazywa. Odpowiedział mu, że Jan. Na to biskup mu odrzekł, że powinien się nazywać Jan Boży. Ten odpowiedział:

— Jeśli jest taka wola Boża.

Od tego czasu wszyscy zaczęli go nazywać Janem Bożym. Miał też zwyczaj ubierać się w ubranie ubogiego, gdy w swoje ubranie ubierał jakiegoś ubogiego. Ponieważ biskup widział go w swojej obecności źle ubranego i w nędznym stroju, nadając mu imię, rzekł do niego:

— Bracie Janie Boży, na twoje życie, skoro odtąd nosisz to imię, trzeba, żebyś sobie obrał także sposób ubierania się. To ubranie, które nosisz, jest odrażające i sprawia przykrość w obcowaniu z tobą tym, którzy zapraszają cię do swego stołu i szanują cię. Dlatego teraz będziesz się ubierał w cossette i parę ciemnych spodni, a na wierzch zakładał płaszcz w formie sukni. Są to trzy rzeczy, które ci polecam w imię Trójcy Przenajświętszej.

Jan chętnie się zgodził na nie. Biskup zaraz polecił je kupić i sam go ubrał. W ten sposób pozostał przy tym imieniu i ubiorze, z błogosławieństwem biskupa. Nie zmienił ich aż do śmierci.

 

 

Rozdział XVIII

O jego ustawicznej modlitwie oraz o tym jak był prześladowany przez szatana i przepowiedział pewne ukryte rzeczy, które się spełniły

 

Chociaż nasz Pan w sposób szczególny powołał brata Jana Bożego do dzieł Marty (którymi się zajmował przez większość czasu), nie znaczy to, że zapominał o zajęciach Marii. Przez cały czas, który mu pozostawał, wykorzystywał na modlitwę i medytację, wiele razy spędzając całe noce na płaczu, szlochu i prośbach zanoszonych do naszego Pana o przebaczenie grzechów oraz o środki zaradcze na widoczne potrzeby. Czynił zaś to z tak wielkimi jękami i westchnieniami, jasno dając do zrozumienia, że to jest właśnie kotwica i podstawa całego życia duchowego. Ona bowiem przynosi rozwiązanie wszystkich spraw z Bogiem, a bez niej cała reszta posiada słaby fundament. Nie podejmował więc żadnej sprawy, dopóki jej najpierw sam nie polecił naszemu Panu i nie poprosił, by uczynili to inni. Dlatego też szatan prowadził z nim straszliwą wojnę, w której zawsze zwycięsko wychodził z potyczek, które z nim miewał. Było ich wiele, widzialnych i niewidzialnych, z których opowiem tylko o kilku, jakie mu się przydarzyły. Poprzez nie właśnie nasz Pan chciał uwieńczyć swego sługę.

Pewnego razu, gdy w nocy znajdował się w swojej celi i modlił się, jeden z jego służących, który spał w pobliżu, usłyszał głośne jęki, które przypominały, że z kimś walczył. Na ten hałas przybiegł do niego, zastając go na klęczkach bardzo zmęczonego, spoconego i mówiącego:

— Jezu, wybaw mnie od szatana. Jezu, bądź ze mną. — Służący zaś, zwracając głowę w kierunku okienka wychodzącego na ulicę, ujrzał bardzo dziką postać. Dostrzegł w niej szatana, a zwoławszy innych służących w domu, mówił do nich:

— Czy nie widzicie szatana, który zagląda przez okno i zionie z ust ogniem? — Oni zaś, chociaż zwrócili głowy, niczego nie dostrzegli, a szatan zaraz zniknął. Brata Jana Bożego znieśli do infirmerii, gdzie go położyli do łóżka na osiem dni bardzo wyczerpanego i półżywego. Nie wyjaśnił nic z tego, co zniósł. Tylko od czasu do czasu żegnał się i mówił:

— Czy myślisz, zdrajco, że zaniecham tego, co zacząłem? Innym razem, w kilka dni potem, w tym samym pomieszczeniu, gdy modlił się na klęczkach, mimo zamkniętych drzwi stanęła przed nim pięknie wyglądająca kobieta, a on ją zapytał, którędy weszła. Ona mu odpowiedziała:

— Nie potrzeba mi drzwi, żebym mogła wejść tam, gdzie zechcę. — On jej odpowiedział:

— To niemożliwe, abyś mogła wejść, gdybyś nie była diabłem. — Wstał więc, żeby zobaczyć, czy drzwi były zamknięte. Stwierdził, że tak. Gdy odwrócił głowę, już jej nie zobaczył. Zszedł zaraz tam, gdzie przebywali chorzy, płacząc i mówiąc:

— Bracia, dlaczego nie prosicie Boga, żeby mnie trzymał w swoim ręku?

Innym razem późnym wieczorem wychodząc z domu pewnego znakomitego pana w Grenadzie, na jednej z ulic rzucił mu się pod nogi wieprz i powalił go na ziemię. Nie pozwalając mu wstać, prawie przez godzinę włóczył go w koło, szarpał ryjem i deptał racicami, dopóki ktoś mieszkający w domu lekarza, o nazwisku Beltrįn, nie wyszedł i nie przyszedł mu z pomocą. Gdy zapytał, co się stało, Jan odpowiedział, że nie wie nic więcej poza tym, że został popchnięty i upadł, będąc włóczony w koło po błocie. Gdy był poproszony, żeby wszedł do mieszkania doktora, nie chciał.  Prosił, żeby go odprowadzić do jego biedaków. Zaprowadzono go więc tam, gdzie przebywał ponad miesiąc z twarzą obdartą ze skóry, zniszczoną i zmasakrowaną.

Pewnego razu wychodząc z infirmerii przez drzwi znajdujące się blisko klatki schodowej, ktoś, pchnął go i strącił ze schodów, staczając się aż na dziedziniec, mówiąc:

— Jezu, bądź ze mną. — Na powstały hałas wybiegli z domu ludzie i zobaczyli, że upadł. Wstał i udał się do swego pomieszczenia, a wziąwszy w ręce krucyfiks, zaczął się modlić i rozmawiać z Nim, obficie zalewając się łzami.

Innym razem (miał zwyczaj chodzić po prośbie wieczorami) przechodząc przez plac po ciemku, stanął przed nim jakiś człowiek i zażądał:

— Daj mi jałmużnę. — Jan Boży mu odpowiedział:

— W czyje imię o nią prosisz? — Tamten zamilkł i zaraz zniknął. Nieco wyżej, na innej ulicy wrócił do niego, stanął przed nim i zapytał, dlaczego nie dał mu jałmużny. On mu odpowiedział, że skoro nie prosił go w imię miłości Jezusa Chrystusa, nie mógł mu jej udzielić. Gdy to mówił,  uderzył go w piersi, powodując, że cofnął się o kilka kroków wstecz, a tamten zniknął.

Jeszcze innym razem przebywając w swojej celi na modlitwie, usłyszano, że krzyknął wymawiając słowa:

— Jezu Chryste, Synu Boga żywego, przyjdź mi z pomocą.

Na ten głos przybiegli wszyscy i otworzywszy drzwi, zastali go obejmującego krzyż, klęczącego przed obrazem wcielenia. Zapytany, co się stało, odpowiedział, że ktoś podniósł go w powietrze i ciągał po mieszkaniu, potem puścił go, a on upadł z wysoka na ziemię i mocno się potłukł. Zaraz zaprowadzili go do infirmerii, gdzie leżeli ubodzy. I tak się jakoś stało, że położyli go razem z chorym, który cierpiał od ośmiu dni. Następnego dnia rano Jan Boży rzekł do chorego (który miał pełną świadomość):

— Powiedz, zdrajco, dlaczego nie wyznajesz prawdy? Czy nie widzisz, że stoi już diabeł, żeby porwać twoją duszę?  —A chory zapytał, skąd o tym wie. — Ja wiem — odrzekł Jan — a żebyś wiedział, że o tym wiem: byłeś dwa razy żonaty i obydwie twoje żony żyją. Ponadto popełniłeś grzech sodomii, którego ze wstydu nie wyznałeś na spowiedzi. Wyspowiadaj się z niego, gdyż Bóg zna go, a zbawisz duszę.

Chory był bardzo zdziwiony, mówiąc że nikt na świecie o tym nie wiedział, oprócz niego. Poprosił go, aby mu natychmiast sprowadził spowiednika. Sprowadził mu więc kapłana z zakonu św. Franciszka. Ten zaś wyspowiadał się i przyjąwszy Najświętszy Sakrament, umarł, dając oznakę wielkiej skruchy i pobożności.

Podobnie mówił o innych ukrytych sprawach, które nasz Pan objawiał mu dla dobra i pożytku jego ubogich dusz, które mu powierzył. Dzięki jego zasługom Pan nasz udzielał im, aby pozbywali się grzechu, jak to czytamy o wielu świętych, objawiając się w tym oraz w innych przypadkach, jakie po nim nastąpiły. O jednym z nich opowiem, znając go od osób godnych zaufania.

W tym samym szpitalu była chora kobieta, która nie mogąc znaleźć spokoju, głośno krzyczała, chociaż była przy zdrowych zmysłach. Mówiła, że ją ktoś włóczył po placu Vivarrambla. Pewnej nocy, słysząc ją Jan Boży, podszedł do niej i zapytał:

— Dlaczego krzyczysz? — Odpowiedziała:

— Ponieważ chcę, żeby mnie włóczono. — On jej odrzekł:

— Odbierz szatanowi swoje serce, a zaraz przestaniesz chcieć, żeby cię włóczono. Wiem bowiem dobrze, że od dziesięciu lat żyjesz w konkubinacie. — Ona odpowiedziała, że była to prawda, nie wyznając jej przez dziesięć lat. Jan od tej chwili zaczął ją bardzo serdecznie przekonywać i zachęcać, żeby prosiła Boga o przebaczenie i wyspowiadała się ze swoich grzechów. Tak też uczyniła, umierając po chrześcijańsku.

Pewnego razu chory leżąc w infirmerii swego szpitala, wezwał pielęgniarza. Powiedział mu, żeby poszedł do jednej z sal, położonych nad infirmerią i dał dziecku, które miało umierać, do ręki gromnicę. Pielęgniarz poszedł, znalazł je i przeraził się tym, że Jan Boży wiedział o tym, chociaż nie wiedział o leżącym tam chorym dziecku. Dał mu do ręki gromnicę i wtedy dziecko wyzionęło ducha.

Opowiadała pewna osoba, jego wielbicielka, że kilka razy mówił jej, że miał umrzeć z piątku na sobotę. Tak też się stało. Umarł pół godziny po północy. Mówił także, że będzie miał wielu noszących jego habit na całym świecie i posługujących ubogim. To także spełniło się.

 

 

 

Rozdział XIX

O wielkiej gorliwości, jaką się odznaczał, o Cześć Bożą i o zbawienie bliźnich

 

Z wielkiej miłości, jaką Jan Boży żywił do naszego Pana, wypływało jego bardzo gorące pragnienie, żeby był czczony przez wszystkie stworzenia. To było głównym celem wszystkich jego czynów, aby z nich wynikała chwała i cześć dla naszego Pana. Troska o ciało powinna być środkiem troski o duszę. Dlatego nigdy nie udzielał nikomu dobra doczesnego, które by zarazem nie było pomocą dla jego duszy. Przy pomocy świętych i żarliwych napomnień, jak potrafił najlepiej, wprowadzał wszystkich na drogę zbawienia. Bardziej czynami niż słowami głosił pogardę świata i lekceważenie jego oszustw, dźwiganie krzyża i naśladowanie Jezusa Chrystusa. To wszystko wydawało się dobrym kazaniem na temat jego życia. Wielka zaś cierpliwość, z jaką znosił każdą udrękę lub krzywdę, kosztem której odnosił jakąś korzyść, była dla niego towarem, o który (niczym dobry kupiec) się targował. Chociaż na ten temat można by mnożyć przykłady, jakie wydarzyły się w jego życiu, opowiem tylko o jednym, o którym słyszałem od osób godnych wiary.

Przebywała w Grenadzie pewna kobieta, niezwykle powabna ale biedna, która przybyła do miasta, aby przeprowadzić sprawę sądową. Jan Boży, wchodząc do domu pewnego adwokata, zobaczył ją u niego. Widząc ich sposób zachowania oraz to, co usłyszał, wydało mu się, że znajduje się ona w jawnym niebezpieczeństwie, by obrazić naszego Pana. Odwiódł ją na bok i zapytał o jej życie. Gdy ona mu o nim opowiedziała, a także o swojej sprawie, powiedział do niej:

— Proszę cię, pani, na miłość naszego Pana, żebyś uczyniła to, co ci powiem. Znajdziesz w tym swój ratunek, a twoja sprawa sądowa potoczy się lepiej. Skieruję cię do domu samotnych niewiast. Będziesz mieszkać w ich towarzystwie i w osobnym pokoju, gdzie ci będzie wygodniej, zgodnie z twoim stanem. Ja będę ci dawał jeść i zatroszczę się o twoją sprawę sądową tylko dlatego, żebyś żyła osobno i nie wychodziła na zewnątrz ze względu na niebezpieczeństwo twojej czci.

Kobieta chętnie zgodziła się na to. On zaś, jak powiedział, umieścił ją w uczciwym domu, dostarczał jej, co było potrzeba, troszcząc się o jej sprawę sądową. Od czasu do czasu odwiedzał ją, żeby zanieść jej prowiant i opowiedzieć o stanie procesu. Prosił ją zawsze na kolanach i ze łzami, aby nie

wychodziła, dbała o swoją cześć i nie obrażała Boga. Dlatego będzie dawał jej jeść i troszczyć się o jej sprawę.

Pewnego wieczora, idąc po prośbie, wstąpił do jej mieszkania, zastając ją samą w pokoju bardzo wystrojoną. Zaczął ją surowo upominać za wygląd oraz za to, że jest sama o tej porze. Mówiąc to, skłonił ją do płaczu. Zaleciwszy, co ma robić, odszedł, zostawiwszy jej to, co zwykł był dawać na jej utrzymanie. Zdaje się, że kobieta, mając mało bojaźni Bożej, miała kochanka ukrytego pod łóżkiem, aby z nim zgrzeszyć. Słyszał on wszystko, co się działo. Słyszał także słowa Jana Bożego, z jaką miłością zabiegał o cześć Bożą i dobro tej duszy. Zrobiły na nim tak duże wrażenie, że całkowicie wygasł w nim ogień pożądania. Wyszedł stamtąd z płaczem i nawrócony, zaczął przekonywać kobietę, żeby była czysta. Prosił ją, aby nie odpłacała źle Bogu i  świętemu, który w Jego imię ją utrzymywał i przekonywał o prawdzie i o tym, co jej przystało. W tej chwili wyszedł z domu i uczynił bardzo mocne postanowienie: nigdy nie obrazi naszego Pana, ale będzie Mu służył. Postanowienie to wypełnił, ponieważ od tej chwili zmienił życie na lepsze, kończąc je bardzo przykładnie i po chrześcijańsku. Widać z tego wielką dobroć i wielkoduszność naszego Pana, który nie pozwolił, żeby pozostał bez owocu trud, jaki z miłości poniósł Jego sługa. Jeśli kobieta nie chciała skorzystać z wielkiego dobra, jakie stawało przed nią (jak po większej części czynią takie kobiety), Jego Majestat upatrzył kogoś, kto tę łaskę mógł przyjąć. Dlatego prorok Izajasz powiedział: „Słowo, które wychodzi z ust moich, nie wraca do Mnie bezowocne, zanim wpierw nie dokona tego, co chciałem, i nie spełni pomyślnie swego posłannictwa” (Iz 55, 11).

 

Rozdział XX

O śmierci Jana Bożego

 

Było tak wiele prac, którymi zajmował się Jan Boży, żeby zapewnić wszystkim środki do życia, wiele dróg i ścieżek, które przebył i cierpiąc wiele z powodu zimna, a także wiele zwyczajnej pracy w mieście, w której się wyniszczał, że przyszła wreszcie słabość. Chociaż wiele się z nią nie liczył, z jej powodu cierpiał bardzo duże boleści. Dopóki mógł, ukrywał ją, żeby nie dać poznać i nie sprawić bólu swoim biedakom, gdyby się dowiedzieli, że jest chory. Pomimo wszystko stawał się coraz słabszy i wycieńczony, nie mogąc już dłużej udawać.

W owym czasie rzeka Genil, z powodu dużej ilości wody deszczowej mocno wezbrała. Doniesiono Janowi Bożemu, że wezbrana rzeka niesie wiele gałęzi i pni drzewnych. Postanowił więc z ludźmi, którzy byli zdrowi i przebywali w domu, pójść i wyławiać je, aby biedacy mieli czym palić i ogrzewać się, ponieważ zima była obfita w śniegi i mrozy. Zejście do rzeki więc w tym czasie i wyłów drzewa przy takim zimnie i chorobie, która go nękała, powiększyło jeszcze bardziej jego cierpienia na skutek bardzo bolesnego upadku. Wszedł do rzeki po to, że wśród biednych ludzi, którzy przyszli, aby wyławiać drwa, znalazł się mały chłopiec. Nieostrożnie wchodząc do rzeki dalej, niż było można,  prąd

porwał go i uniósł. Jan Boży, żeby przyjść mu z pomocą, wszedł na głęboką wodę, zanurzył się w niej, gdyż nie mógł niczego się uchwycić. Stąd też wynikło wielkie nieszczęście. Na skutek tego jego choroba z każdym dniem stawała się coraz cięższa.

Nadszedł więc czas, wyznaczony przez Pana, by swemu słudze dać nagrodę i zapłatę za jego trudy. Gdy leżał w łóżku, pewne osoby z nieroztropnej gorliwości, nic mu nie mówiąc i nie rozumiejąc sposobu postępowania Jana Bożego, udały się do arcybiskupa Piotra Guerrero, przebywającego właśnie w Grenadzie, powiadamiając, że w szpitalu Jana Bożego zbierali się ludzie różnego pokroju. Byli więc tam tacy, którzy mogli pracować, a wcale nie szli pracować i zarabiać na życie, tylko tam mieszkali. Źle były widziane   także tam kobiety, które przynosiły ujmę Janowi Bożemu, nie okazując szacunku dla dobra, które im się czyniło. Według nich arcybiskup powinien temu zaradzić, ponieważ do niego należał szpital. Wysłuchawszy tego arcybiskup (jako dobry pasterz i przełożony bardzo gorliwie dbający o zbawienie swoich owieczek), polecił przywołać Jana Bożego, nie wiedząc, że był chory. Gdy Jan to usłyszał, jak mógł, wstał i udał się natychmiast z pośpiechem na wezwanie. Przyszedłszy do niego, ucałował go w rękę, otrzymał jego błogosławieństwo i zapytał:

— Dobry ojcze i mój przełożony, po co mnie wzywasz? — Arcybiskup odrzekł:

— Bracie Janie Boży, dowiedziałem się, że w twoim szpitalu zbierają się mężczyźni i kobiety nieprzykładne, przynosząc ci ujmę i sprawiając wiele trudu z powodu ich utrzymania. Odeślij ich więc zaraz i oczyść szpital z tego rodzaju osób, aby ubodzy, którzy pozostaną, żyli w spokoju i bezpieczeństwie. Ty natomiast nie będziesz tak bardzo przygnębiony i przez nich źle traktowany.

Jan Boży z wielką uwagą wysłuchał tego, co mówił jego przełożony. Z wielką pokorą i łagodnością odpowiedział:

— Mój ojcze i dobry przełożony, tylko ja jestem zły, niepoprawny i niepożyteczny. Zasługuję więc na to, żeby mnie wyrzucić z domu Bożego. Ubodzy zaś, którzy są w szpitalu, są dobrzy i nie znam u żadnego z nich żadnej wady. Poza tym Bóg znosi złych i dobrych. Nad wszystkimi codziennie świeci Jego słońce, zatem nie ma powodu, żeby wyrzucać z Jego własnego domu opuszczonych i uciśnionych.

Arcybiskupowi spodobała się bardzo odpowiedź, jaką dał Jan Boży. Widać w niej było ojcowską miłość i wielką czułość, jaką miał do swoich ubogich. Chcąc ich obronić, obarczał się sam wszystkimi brakami, jakie im przypisywano. Arcybiskup, człowiek mądry i uduchowiony, rozumiał go dobrze. Wydało mu się też, że takiemu człowiekowi możnabyło tym bardziej zaufać niż dotychczas. Udzielił mu swego błogosławieństwa i powiedział:

— Bracie Janie, idź pobłogosławiony przez Boga w pokoju i postępuj w szpitalu tak jak we własnym domu. Daję ci na to pozwolenie. — Jan pożegnał się z nim i wrócił do swego szpitala.

Widząc, że choroba staje się coraz poważniejsza (albowiem wkrótce potem dostał dreszczy i gorączki, domyślając się, co to być mogło), starał się, jak mógł. Pan nasz natomiast dał mu do tego siły: wziął czystą księgę, przyrządy do pisania oraz człowieka, który by pisał i udał się do miasta. Zachodził do domów tych, którym był cokolwiek winien. Chodził i ustalał wysokość długu, oraz to, co się komu należało. W niektórych wypadkach, wierzyciel zapomniał nawet o długu. Po kolei spisywał wszystko, co był winien, i przepisywał do drugiej księgi, tak żeby mieć dwie. Jedną położył sobie na piersi, a drugą polecił przechowywać w szpitalu w tym celu, gdyby na wypadek, gdy Bóg go zabierze i zaginie jedna, w depozycie była druga, tak żeby można spłacić dług, mając jasny jego wykaz. Był to jego testament. Gdy skończył to czynić, wrócił do swojej celi tak zmęczony, że nie mógł utrzymać się na nogach. Położył się zatem do łóżka.  Nie mogąc się z niego podnieść, za pośrednictwem posyłanych kartek starał się zaradzić potrzebom ubogich, którzy do niego przybywali. Pan nasz tak obficie zaopatrywał we wszystko, co było potrzebne, jak gdyby on sam za tym chodził i starał się, jak zwykł był czynić. Wszyscy bowiem panowie i mieszczanie zaopatrywali hojnie szpital, dowiedziawszy się o jego chorobie. Jego towarzysza, Antoniego Martķn, zachęcali, by zastępował Jana Bożego, którego zabrakło.

Gdy o jego chorobie dowiedziała się pani Anna Osorio, żona radcy miejskiego Garcii de Pisa, osoba żyjąca po chrześcijańsku i przykładnie (która dlatego bardzo miłowała brata Jana Bożego), przyszła, żeby go odwiedzić. Widząc jego chorobę i niewielką ulgę, jaką tam mógł mieć, z powodu nieustannego poszukiwania go przez biednych, którzy że nie dawali mu chwili odpoczynku (a on nikomu nie odmawiał), prosiła go natarczywie, żeby się zgodził, aby go zanieść do jej domu. Ona urządzi mu tam łóżko i otrzyma, co potrzeba, ponieważ dotąd leżał na samych tylko deskach z koszykiem pod głową zamiast poduszki. Chociaż wymawiał się, jak mógł twierdząc, żeby go nie zabierano spośród jego biedaków, ponieważ chce umrzeć wśród nich i być pogrzebany, w końcu przekonała go. Powiedziała mu, że jeśli wszystkim głosił posłuszeństwo, powinien posłuchać w tym, o co go prosiła na miłość Boga. Sprowadzono więc lektykę, żeby go w niej przenieść. Gdy znalazł się w niej, dowiedzieli się o tym biedacy, że chciano go zabrać. Wszyscy, którzy tylko mogli, powstawali i otoczyli go kołem. Nie chcieli do tego dopuścić ze względu na wielką miłość, jaką go darzyli, jak to potrafią czynić ludzie nieszczęśliwi i utrudzeni, wzdychając i płacząc. Wszyscy więc podnieśli wielki lament i jęk: mężczyźni i kobiety. Nie byłoby serca, choćby było najtwardszego, żeby nie rozpływało się we łzach. On zaś, słysząc to i płacząc oraz widząc przygnębionych, podniósł oczy do nieba i rzekł:

— Wie Bóg, bracia moi, że chciałbym umrzeć wśród was. Jeśli jednak Bóg ma być uwielbiony tym, że umrę nie widząc was, niech się stanie Jego wola. — A udzielając każdemu z osobna swego błogosławieństwa, powiedział do nich:

— Zostańcie w pokoju, moje dzieci, a jeśli się więcej nie zobaczymy, módlcie się za mnie do Pana naszego.

Po tych słowach na nowo podnieśli straszny lament i żal, że przenikały one do wnętrza Jana Bożego (któremu niewiele było potrzeba, ponieważ bardzo ich kochał), tak że zemdlał w lektyce. Gdy wrócił do przytomności, żeby nie sprawiać więcej bólu, zaniesiono go do domu tej pani. I tak jak zaczął być posłuszny, postanowił to czynić do końca. Chociaż dotąd, mimo choroby, nigdy nie zmieniał ubrania, pomimo, że było szorstkie i ubogie, odtąd pozwalał robić ze sobą, co mu polecano, by dać przykład posłuszeństwa.  Obleczono go w koszulę i leczono z wielką miłością i troską, zarówno gdy chodziło o lekarzy, lekarstwa oraz o wszystko, co było tylko potrzebne. Odwiedzało go wiele znakomitych osób. Wszyscy obdarowywali go, czym kto tylko mógł. On jednak nie był z tego zadowolony, a jedynie z miłości, jaką widział, że ich do tego skłaniała. Doszło bowiem do tego, że ostatecznie pozbawiono go możliwości widzenia się z jakimkolwiek biedakiem, gdyż polecono odźwiernemu, żeby nie pozwalał im wchodzić, ponieważ na ich widok płakał i odczuwał boleść.

Gdy dowiedział się arcybiskup, że był u kresu, przyszedł go odwiedzić i pocieszyć świętymi słowami, dodając odwagi na tę drogi. Na koniec zapytał go, czy nie ma czegoś, co sprawia mu ból, żeby mu o tym powiedział. On natomiast ze swej strony wszystkiemu zaradzi, gdy tylko będzie mógł. Jan odpowiedział:

— Mój ojcze i dobry pasterzu, trzy sprawy napawają mnie troską: jedna, że tak mało służyłem naszemu Panu, chociaż otrzymałem od Niego tak wiele. Drugą są ubodzy, którymi obarczam waszą dostojność, oraz ludzie, którzy wyzbyli się grzechu i złego życia oraz ubodzy nieśmiali.  Trzecia z nich to długi, które mam, zaciągnięte ze względu na Jezusa Chrystusa. Wręczył mu księgę, w której były one zapisane. Arcybiskup mu odpowiedział:

— Mój bracie, odnośnie do tego, co mówisz, że nie służyłeś naszemu Panu, miej ufność w Jego miłosierdzie, że uzupełni zasługami swojej męki to, czego tobie brakowało. Co zaś się tyczy ubogich, ja ich przyjmuję i biorę ich na siebie, jak jestem do tego obowiązany. Gdy zaś chodzi o długi, jakie masz, biorę je odtąd na swoją odpowiedzialność, żeby je spłacić. Obiecuję ci, że będę wszystko czynił, jak ty to czyniłeś. Dlatego uspokój się i niczym się nie zadręczaj, ale bacz na swoje zbawienie i polecaj mnie naszemu Panu.

Jan Boży doznał wielkiej ulgi z powodu wizyty arcybiskupa i z powodu tego, co mu obiecał. Powiedział mu jeszcze inne krzepiące słowa, a Jan ucałował mu rękę i otrzymał jego błogosławieństwo. Pożegnawszy go, arcybiskup udał się w drogę, by odwiedzić szpital.

Gdy choroba stawała się coraz bardziej poważna, Jan Boży przyjął sakrament pokuty (choć bardzo często z niego korzystał). Przyniesiono Pana Jezusa, którego tylko adorował, gdyż choroba nie pozwoliła mu Go przyjąć. Przywoławszy do siebie swego towarzysza Antoniego Martķn, bardzo mocno polecił mu biedaków, sieroty i ubogich wstydliwych, napominając go w bardzo świętych słowach, żeby to czynił. Następnie czując, że zbliża się godzina odejścia, wstał z łóżka i uklęknął na ziemi, obejmując Ukrzyżowanego. W takiej

postawie pozostawał przez krótką chwilę w milczeniu, a następnie powiedział:

— Jezu, Jezu, w ręce Twoje się powierzam. — Wypowiedziawszy głosem mocnym i dobrze zrozumiałym te słowa, oddał duszę swemu Stwórcy, licząc pięćdziesiąt pięć lat życia, z których dwanaście poświęcił na służbę ubogim w szpitalu w Grenadzie. Stała się rzecz bardzo dziwna, o której — o ile wiem — nie czytamy w żywocie żadnego świętego, z wyjątkiem św. Pawła Pierwszego Pustelnika: po śmierci jego ciało pozostało w postawie klęczącej, nie przewracając się przez kwadrans. Pewnie pozostałoby w tej pozycji do dzisiaj, gdyby nie naiwność obecnych, którzy widząc go w takiej postawie, uważali za niestosowne, żeby tak zastygło, bo nie mogliby go włożyć do trumny. Dlatego wzięli je i z trudem wyprostowali, żeby złożyć w trumnie, zmieniając postać klęczącą. Przy jego śmierci były obecne liczne znakomite damy oraz czterech kapłanów. Wszyscy  byli pełni podziwu, dziękując naszemu Panu za taką śmierć, najbardziej harmonizującą z jego życiem. Nastąpiła ona z nadejściem soboty, pół godziny po północy, w dniu ósmym marca, tysiąc pięćset pięćdziesiątego roku.

 

 

Rozdział XXI

Pogrzeb i egzekwie Jana Bożego

 śmierci Jana Bożego doskonale spełniło się to, co powiedział Chrystus, nasz Zbawiciel, w swojej Ewangelii według świętego Mateusza: „Kto się poniża, będzie wywyższony” (Mt 23, 12). Jeśli on przez cały czas, służąc naszemu Panu, starał się uniżać i pogardzać sobą oraz stawiać się na  niskim i pokornym miejscu we wszelki możliwy sposób i w każdej formie, jak to jasno widać z jego życia, tak nasz Pan, spełniając swoje słowo, dołożył wielkiej troski w życiu i w śmierci, że wywyższył go i uczcił. Słusznie powiedzieć, że jego ciału urządzono najbardziej wystawny i czcigodny pogrzeb, jakiego nigdy nie urządzono żadnemu księciu, cesarzowi ani monarsze na świecie. Chociaż bowiem w pogrzebie niektórych książąt uczestniczyło bardzo wielu i znakomitych ludzi, to jednak zupełnie różne były uczucia jednych i drugich. Tamci bowiem, żeby sprawić przyjemność i przypodobać się następcy, a czasem nawet przemocą (takie bowiem są wszystkie komplementy świata). Jednakże w tym wypadku było zupełnie inaczej. Będąc człowiekiem bardzo ubogim i pogardzanym, nie posiadającym niczego na ziemi, nie można było podejrzewać u tych, którzy przybyli, aby go uczcić, żadnej z tych trzech rzeczy, o których św. Jan mówi, że urzekająludzi tego świata. Zaledwie bowiem nastał dzień, ludzie dowiedzieli się o śmierci Jana Bożego i bez żadnego zwoływania ze wszystkich stanów przybyli w wielkiej liczbie, wzbudzając podziw.

Ciało ubrano i ułożono na wystawnym, bogato ozdobionym katafalku, w dużej sali, w której ustawiono trzy ołtarze. Przy nich została odprawiona duża ilość Mszy świętych przez zakonników i duchowieństwo miasta. Odprawiano je od owej godziny aż do czasu, gdy go wyniesiono, by pogrzebać. Wszyscy zaś przychodzili, by odmawiać swoje modlitwy przy zwłokach. Gdy nadeszła dziewiąta rano, było tak wielu ludzi, którzy przyszli na pogrzeb, że nie mieścili się ani w domu, ani na ulicach.

Rozpoczęto uroczystości pogrzebowe. Ciało wzięli na ramiona markiz de Tarifa, markiz de Cerralbo, Piotr de Bobadilla i Jan de Guevara i znieśli je na ulicę. Tam powstał pewien spór o to, kto ma je nieść dalej. Wystąpił pewien czcigodny i bardzo świątobliwy ojciec z zakonu Braci Mniejszych, o nazwisku Cįrcamo, z innymi zakonnikami swego Zakonu i powiedział:

— To ciało nam nieść wypada, ponieważ jego życie bardzo naśladowało naszego ojca św. Franciszka w ubóstwie, pokucie i ogołoceniu. — Nieśli je przez długi odcinek, a następnie podchodzili zakonnicy ze wszystkich zakonów. Każda ich grupa niosła przez pewien czas, dopóki nie doszli do kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej. Burmistrz i organa sprawiedliwości utrzymywały porządek wśród ludzi, torując drogę ze względu na wielki tłum ludu.

Utworzyła się procesja w następującym porządku. Na przodzie szli ubodzy z jego szpitala oraz wszystkie kobiety, które wydał za mąż, a także ubogie panny i wdowy. Wszyscy byli ze świecami w ręku, gorzko płacząc i opowiadając dobra i jałmużny, które od niego otrzymali. Następnie szły wszystkie liczne bractwa miejskie, według swej kolejności, ze świecami, krzyżami i chorągwiami. Z kolei szło całe duchowieństwo miasta i zakonnicy wszystkich zakonów, wymieszani, ze świecami. Następnie niesiono krzyż parafii oraz szli jej duchowni. Na końcu szła kapituła, kanonicy i dostojnicy kościelni ze swoim krzyżem oraz arcybiskup i kapelani kaplicy królewskiej. Na końcu niesiono zwłoki. Za zwłokami szła rada miejska, sędziowie przysięgli miasta, a z nimi rycerze i panowie. Potem wszyscy urzędnicy i biegli królewskiego trybunału oraz reszta niezliczonego tłumu. Okazywali mu swoje uczucia nie tylko starzy chrześcijanie, ale również płakali Maurowie, wysławiając w swoim języku dary i jałmużny oraz dobry przykład, jaki dawał wszystkim. Wołali,  wykrzykując tysiące błogosławieństw. W głównym kościele oraz we wszystkich parafiach i kościołach zakonnych miasta biły dzwony tak głośno, iż wydawało się, że są rozumne, rozbudzając inne uczucia niż zwykle.

Doszedłszy do placyku, znajdującego się przed bramą kościoła Matki Boskiej Zwycięskiej, zatrzymano się z ciałem, gdyż ze względu na napór licznego tłumu wytworzył się wielki ścisk przy wejściu do kościoła, że trzeba było odczekać dużo czasu, aby można było wejść. Z wielką pobożnością ludzie je zatrzymali, gdyż wydawało im się, że już go więcej nie będą oglądać. Ponownie otoczyli je także ludzie, tak że nie było można im się oprzeć. Chcieli bowiem jeszcze raz zobaczyć i dotknąć ciała, a także wziąć z niego jakąś relikwię. Jedni dla swojej pociechy dotykali je różańcami, inni książeczkami, a jeszcze inni różnymi przedmiotami. Tłum ludu był zaś tak wielki, który dotarł do niego oraz płacz, że w żaden sposób nie można było go oderwać od niego, ani prośbą, ani siłą. Gdyby Pan Bóg nie był wkroczył, by usunąć lud, porozrywaliby na kawałki nawet trumnę, żeby mieć jakąś relikwię, jak to zaczęli już czynić, nie pozwalając, aby go pogrzebać. W końcu zrobili miejsce i wniesiono zwłoki do kościoła. Złożono je na bogatym, specjalnie zrobionym katafalku. Na jego spotkanie wyszli bracia, którzy pozostali w domu, wnosząc je ze swoim generałem (który akurat przebywał w Grenadzie). On też przewodniczył Oficjum i odprawił Mszę św., a jeden z zakonników z tego samego zakonu wygłosił bardzo podniosłe kazanie, podkreślając pokorę i pogardę świata oraz to, jak nasz Pan tą drogą prowadzi swoich uczniów swoich uczniów do wywyższenia. Owego dnia odprawiono bardzo wiele Mszy świętych z użyciem wielu pochodni i świec. Pochowano go w krypcie kaplicy Garcii de Pisa, która należała do owej pani, w której domu umarł. Przez następne dwa dni, w niedzielę i poniedziałek, wszystko odbyło się w ten sam sposób, z tą samą uroczystą Mszą św. i kazaniem oraz innymi Mszami, przy wielkim napływie ludu. W Grenadzie przez rok nie było kazania, w którym by nie było mowy o Janie Bożym i jego życiu, jako dowodzie czegoś, o czym była mowa i przykładzie dla ludu. W dwadzieścia lat od tego dnia do krypty weszło kilku panów, pragnąc go zobaczyć. Stwierdzili, że był cały, tylko koniuszek nosa miał lekko nadniszczony. Byli zdumieni, ponieważ jego ciało nie zostało w najmniejszym stopniu zabalsamowane, jak inne, aby się nie rozkładało. On zaś, biorąc pod uwagę jego czyny i wielką dobroć oraz miłosierdzie naszego Pana, jak można pobożnie wierzyć, cieszy się Jego Majestatem w chwale, którą — zgodnie ze swoim słowem — przygotował dla tego rodzaju ludzi. Do niej też, oby raczył Jego Majestat skierować nasze kroki przez życie i czyny, abyśmy zasłużyli, by żyć z Nim na zawsze.

 

 

Rozdział XXII

O tym, co nastąpiło po śmierci

Jana Bożego

 

Jak zostało już powiedziane, Jan Boży zanim odszedł z tego świata, zlecił szpital swojemu towarzyszowi, Antoniemu Martķn, aby nim zarządzał i doglądał tak, jak on sam to czynił. Dobrze pouczony przez swojego mistrza w miłości i trosce o ubogich uczeń, spędził kilka dni w szpitalu, z wielką troską pełniąc swój urząd. Nakłoniony potrzebami, które widział w domu, udał się na dwór królewski i poprosił panów i grandów o pomoc (jak czynił to Jan Boży), aby dzięki niej móc dokończyć rozpoczęte dzieło. Tam też niektóre pobożne i znakomite osoby przekonały go, żeby w Madrycie założył szpital swego instytutu i zakonu. Byłby tam bardzo potrzebny, by z miłością i troską pielęgnować w nim chorych i ubogich. Oni natomiast udzielą mu pomocy, żeby mógł go dokonać. On  zgodził  się i zaraz rozpoczęto budowę. Dokonano jej tam, gdzie znajduje się obecnie i nazywa się szpitalem Antoniego Martķn. Jest duży i wspaniały, jak o tym wszyscy wiedzą. Znajduje w nim opiekę wielu ubogich oraz pracuje tam wielu braci tego samego zakonu i instytutu, co w Grenadzie. Wyjątek stanowi tylko kolor habitu, jaki noszą. Jest mniej ciemny niż braci z Grenady. Także kosze noszą pod ręką a nie na ramieniu. Noszą je w ten sposób, ponieważ, potrącali nimi rycerzy i znakomite osoby, z którymi rozmawiali. Po rozpoczęciu dzieła w Madrycie i doprowadziwszy je do dobrego stanu, Antoni Martķn wrócił do Grenady i przywiózł ze sobą wiele koców, płótna, odzieży oraz innych jałmużn w pieniądzach dla szpitala. Zdał też sprawę arcybiskupowi Piotrowi Guerrero o stanie szpitala, który go otworzył. Poprosił go i otrzymał pozwolenie, by wrócił tam z powrotem. Pozostał tam, ćwicząc się w świętych czynach,  w gościnności, jak i w pokucie (albowiem był wielkim pokutnikiem i odznaczał się przykładnym i dobrym życiem), aż do śmierci. Ponieważ jego życie roztaczało wobec wszystkich dobrą woń, na jego pogrzeb zeszli się wszyscy panowie i grandowie królewskiego dworu. Odbył się on bardzo uroczyście. Pochowano go w głównej kaplicy klasztoru św. Franciszka w Madrycie, gdzie spoczywa w Panu.

Wracamy jednak do naszej historii. Gdy odszedł Antoni Martķn, w szpitalu zostali inni bracia (którzy, jako uczniowie wielkiego męża, okazali się godnymi, by poznać ich życie

i ich dzieła). Oni to kierowali i zarządzali szpitalem po kolei, jak przychodzili do swego mistrza. Zawsze był jeden brat większy jako przełożony, zarządzający wszystkim w domu, a pozostali byli mu posłuszni. Zdarzyło się, że do szpitala przybywało wielu ubogich ze wszystkimi chorobami, nie  zamykając przed nikim drzwi, jak to zawsze było i jest w zwyczaju w tym szpitalu, że nie było gdzie postawić już nogi. Odczuwano więc wielką ciasnotę oraz wielką potrzebę, aby poszukać bardziej odpowiedniego miejsca, by wszyscy mogli się zmieścić i znaleźć wygodne pomieszczenie. Zwrócili się więc z tym do arcybiskupa Piotra, któremu nie trzeba było wiele, by przystał na podobne potrzeby. On natomiast widząc, co się dzieje, postarał się temu zaradzić. Rozważając, gdzie znaleźć odpowiednie i obszerne miejsce, by było wygodne dla wszystkich, leżące blisko miasta a równocześnie poza nim, ze względu na powietrze, wydało mu się, że nie ma lepszego jak to, gdzie obecnie znajduje się szpital. Był to teren miejski, połączony z innym, należącym do braci św. Hieronima, gdzie miał przebywać starożytny św. Hieronim. Uzgodnił więc z miastem i z braćmi, że na bardzo potrzebne dobro publiczne, każdy powinien z nich dać działkę ziemi, należącą do nich, na których można by było zbudować szpital. On natomiast pomoże w tym dziele, a resztę wykona się z jałmużny wiernych, o które ich się poprosi. Także bracia zużyją pewne jałmużny, jakie biskup z Guadix, Antoni de Guevara y Avellanda, zostawił im w testamencie, aby w tym mieście zużyli je na ubogich oraz na inne pobożne dzieła. Z racji tego, że nie ma bardziej pobożnego dzieła od tego, dlatego tutaj zostaną one zużyte najlepiej. Uzgodniwszy to ze wszystkimi, rozpoczęto dzieło. Pomógł też zaraz arcybiskup, posyłając sumę tysiąca sześciuset dukatów. Ojciec Avila, który był przy tym obecny, zaczął rozgłaszać dzieło z kazalnic i zalecać wszystkim, aby wspomagali je swoimi jałmużnami. Było to bardzo wiele, co mógł uczynić ten mąż, miły ludowi. W krótkim też czasie wszyscy przyczynili się (jak dawniej w wypadku Mojżesza), by zbudować i ozdobić przybytek Boży. Jedni bowiem przynosili dużo pieniędzy, inni żywność i pracę, jeszcze inni ubrania, a kobiety swoje bransolety, kolczyki, pierścionki i wszelkiego rodzaju biżuterię. Wszyscy to czynili z takim zapałem i pobożnością, że w krótkim czasie zebrano wiele jałmużny. Dzieło powiększało się i wkrótce zostały wykonane w trzech czwartych, które obecnie istnieje. Arcybiskup dał pieniądze, aby szybko wykonać drzwi, okna i ogrodzenie. Chciał, by mogli tam przejść ubodzy (i rzeczywiście przeszli), do nowych sal, chociaż dzieło nie jest jeszcze ukończone. Przyczyną był diabeł, który nigdy nie śpiąc, ale jako siewca kąkolu przyłożył do tego swoją rękę. Widział bowiem, że służba naszemu Panu układała się szczęśliwie. Dlatego przy pomocy środków, którymi zwykł się posługiwać, wydał rozkaz, aby powstały kłótnie między braćmi. Trwają one do dzisiaj i nie doszło jeszcze do porozumienia między nimi. Nie moim zamiarem jest omawiać te sprawy, albowiem są to rzeczy, które dotąd jeszcze nie zostały rozstrzygnięte. Bóg raczy wiedzieć, czy szybko dojdzie do zgody. Wynika bowiem jedno: wiele dobrych dzieł przestanie istnieć. Zostawmy to Jemu i wróćmy do omawiania zakonu braci.

 

Rozdział XXIII

O porządku, jaki po dziś dzień zachowują Bracia Szpitalni Jana Bożego,

oraz z owocu, jaki wszędzie przynoszą

 

Jan Boży zostawił wspaniały przykład życia. Wszyscy tak dużo mu zawdzięczali, że wielu zapragnęło go naśladować i wstępować w jego ślady, służąc naszemu Panu w Jego ubogich i ćwicząc się w szpitalnictwie ze względu na Boga. Nie potrzeba do tego, ani wykształcenia, ani studiów, lecz wzgardy świata i siebie oraz wielkiego miłosierdzia i miłości Boga. Zapalały się i dalej zapalają osoby w różnym wieku i różnego stanu, pragnące wstępować do zakonu, które nie były zdatne do innych zakonów ze względu na brak wykształcenia. Porządek w ich przyjmowaniu jest następujący. Do zakonu wstępują ci, którzy mają prawy zamiar, to znaczy, chcą służyć naszemu Panu. Jeżeli taki jest, zostają przyjęci i w skromnym szarobrązowym habicie posługują ubogim. Pracują w tym zajęciu, które zostanie im wyznaczone na kilka dni: dwa, trzy i sześć lat, w zależności od potrzeby. Powinni ćwiczyć się we wszelkiej pokorze i uczciwości, a jeśli staną się już takimi, że z wielką pokorą poproszą o to brata większego i rektora, otrzymają habit. Pozostaną w nim także przez kilka lat, aż zasłużą sobie, żeby dopuścić ich do profesji. Ponieważ jest to sposób życia i postępowania, we wszystkim należy stosować się do konstytucji zakonu, które w przyszłości zostaną nadane. W tym domu w Grenadzie przebywa zwykle od osiemnastu do dwudziestu braci. Część z nich opiekuje się chorymi leżącymi w infirmeriach i leczy ubogich, drudzy pracują przy innych zajęciach domowych, a jeszcze inni wychodzą do miasta, by prosić o jałmużnę, co czynią według poszczególnych parafii. Każdy prosi o nią w swojej parafii, a inni udają się poza miasto, do okolicznych wiosek, by prosić o pszenicę, jęczmień, ser, oliwę, suszone winogrona oraz inne potrzebne od życia rzeczy. W ten sposób napływają jałmużny, wystarczające do utrzymania szpitala. Przy niskich wydatkach, nasz Pan zaopatruje go tak, że zwykle bywa utrzymywanych sto dwadzieścia łóżek oraz trzydziestu, tych którzy posługują, nie licząc braci. Czasem, gdy zajdzie potrzeba, jest nawet trzysta i czterysta łóżek. Wszystkie są zadbane, gdyż utrzymuje i troszczy się o nie Opatrzność naszego Pana, nie bez uzasadnionego podziwu wszystkich, ponieważ

od samego początku szpital miał pewną rzecz odziedziczoną po błogosławionym Janie: nie zostanie odesłany żaden przychodzący ubogi ani nie ma w nim też jakiś ograniczeń odnośnie do łóżek. Wszyscy, ilu ich tutaj przybywa powinni być przyjmowani. Czasami, jeśli nie ma łóżka, bracia starają się jak najlepiej ułożyć go na macie trzcinowej, która zawsze się znajdzie. Tam go nakarmią i zaopatrzą, żeby nie zabrakło mu niczego i nie umarł na ziemi. Wszyscy usługujący, którzy tu przychodzą, świadczą miłosierdzie z miłości Bożej i nikomu nie daje się wynagrodzenia. Dzięki temu dom jest lepiej obsługiwany aniżeli gdziekolwiek indziej, albowiem wszyscy wstępują, aby zbawić swoje dusze, ćwicząc się w miłości. Każdy robi to, co może. Nie ma też potrzeby upominać nikogo.

Nie tylko ta praca zrodziła owoc, ale z tego domu, jako z samego źródła, wyszli bracia bardzo przykładni, którzy założyli szpitale w wielu innych miejscach. Tam też dokonuje się wiele dobrych dzieł, zrodzonych z tego ziarnka, które nasz Pan zasiał na jego wzór i przykład w Janie Bożym. Z niego bowiem wyszedł Martķn Boży, który założył szpital, jaki bracia prowadzą w Kordobie, będący przedtem szpitalem św. Łazarza, oddanym przez króla temu bratu. Zbudował tam bardzo dobry dom, w którym jest wiele łóżek i posiadając dobre dochody zarówno w pszenicy, jak i w pieniądzach. Brat ten odznaczał się bardzo świątobliwym życiem,  i wielką pokutą. Zawsze chodził boso i święcie zakończył życie.

W miasteczku Lucena w Andaluzji, które należy do księcia Segorbe, brat pochodzący z tego domu, o imieniu Fruktuoz od św. Piotra, założył szpital, w którym leczą się ubodzy przybywający do niego.

W mieście Sewilli założył szpital, Deski (Tablas), brat Piotr Grzesznik, który należał do tego domu. Nazywa się Deskami ponieważ na początku jego zamiarem była służba w przyjmowaniu na nocleg pielgrzymów oraz osób opuszczonych. Dlatego też układano deski wzdłuż, na których spało dużo ludzi. Później urządzono infirmerię, w której leczono chorych, którzy się tam gromadzili. Później szpital został przeniesiony na placyk Najświętszego Zbawiciela, gdzie znajduje się dotąd, nazywając się szpitalem Matki Bożej (Królowej) Pokoju. Liczy sześćdziesiąt łóżek. Wszystkie są przeznaczone dla nieuleczalnie chorych. Pozostał inny szpital Desek, służący tylko do przyjmowania na nocleg pielgrzymów. Nad nim sprawują opiekę bracia z  drugiego szpitala, których jest dwunastu, prowadząc bardzo uregulowane i zakonne życie. Ponieważ o tym bracie mamy oddzielny rozdział, jako najbardziej godnym pamięci i tym, który już zakończył życie, dlatego na tym miejscu nic więcej o nim nie piszę.

W Rzymie i Neapolu także istnieją szpitale tego zakonu. Ich początki były następujące. Bracia z tego domu w Grenadzie znaleźli się tam, za życia śp. papieża Piusa V, ze względu na proces, jaki prowadzili z braćmi hieronimitami. Jeśli ich zadaniem nie jest prowadzenie procesów ale szpitalnictwo, stąd czuli się bezczynni. Dlatego brat Sebastian Arias zaczął zakładać szpital w Rzymie z poparciem papieża, któremu spodobał się jego instytut oraz miłość jaką okazywali w trosce o ubogich. Z tego powodu bardzo im sprzyjał. Nie tylko ich zachęcał, żeby dokonali tego dzieła (w ciągu pięciu miesięcy ustawili sześćdziesiąt łóżek oraz udzielili wielu innych pomocy), ale starał się przyprowadzić braci do porządku i zakonności. By byli jednak prawdziwymi zakonnikami, dał im bardzo korzystną bullę, w której wśród wielu spraw zalecił, aby walczyli pod regułą zakonu św. Augustyna i na nią składali profesję. Oni przyjęli ją, ślubując wszystko, co wynika z bulli. Ojciec święty, Grzegorz XIII, który dzisiaj szczęśliwie przewodzi Kościołowi Rzymskiemu, przyjął ich i jest im bardzo przychylny. Wyznaczył im na protektora Czcigodnego Kardynała Gavelo [Sabello], swojego wikariusza, aby ich bronił i opiekował się nimi we wszystkich ich potrzebach, jak to czyni z wielką miłością i życzliwością.

W innych częściach Hiszpanii również zostały założone szpitale tego zakonu. Powiem tylko, że przed kilkoma dniami sława Jana Bożego dotarła nawet do Indii Zachodnich oraz wiadomość jak bardzo pożyteczny jest jego zakon w posłudze szpitalnej. Dlatego przysłano do domu w Grenadzie listy ze szpitali w Peru, Panamie i Salwadorze, które zostały tam założone, by ich kierownicy poddali się i byli podlegli w posłuszeństwie i uległości temu domowi i jego rozkazom oraz instytutowi. Prosili z wielkim naleganiem, żeby im posłać porządek jego życia i konstytucje braci oraz posiadaną bullę, aby starali się również tam zaprowadzać zakon, by ubodzy mogli być leczeni z należytą miłością. Dlatego posłano im wszystko, jak można było, w ubiegłym roku tysiąc pięćset osiemdziesiątym pierwszym. Stąd wydaje mi się wypływa główny powód, dlaczego wszyscy książęta chrześcijańscy sprzyjają im, starając się ich powiększyć i wspomagając swoimi jałmużnami ich domy. Jest to bowiem dobro ogólne i powszechne, przynoszące wielki pożytek w ich królestwach poprzez sam fakt posiadania zakonu, który z należną miłością i bez szukania ludzkiej korzyści okazuje troskę i opiekę ubogim, znosząc przykre zapachy i nieczystości, jakie tego rodzaju posługa niesie ze sobą. Dlatego pod żadnym pozorem nie można było znaleźć osób, które by ją wykonywały, tak jak należy, ponieważ w każdym człowieku wzbudza ona odrazę. Jeśli się jej nie przezwycięży miłością, nie ma innej na nią broni. Nasz Pan przygotował zakon, którego jedynym założeniem jest to, co z takim miłosierdziem i z samej miłości się czyni. Jest zatem rzeczą godną składać Mu wielkie dzięki za to, że wszyscy, którzy  pragną Jego chwały i dobra wspólnego, sprzyjają im i opiekują się nimi, jak kto może. Poza tym wszyscy bracia są ludźmi bardzo cnotliwymi i przykładnymi, a wśród nich byli wielcy mężowie pod względem świętości i życia. Aby coś z tego można było zrozumieć, wspomnę tutaj krótko o życiu jednego z nich, który niedawno zakończył doczesne życie. Mógłbym także napisać o innych, ale nie uczynię tego, gdyż brak mi czasu. Niektórzy natomiast jeszcze żyją. O tych zaś, którzy zmarli pozostaje świeża pamięć. Wszyscy mogą znaleźć wiadomości o nich. Dlatego też nie wydało mi się konieczne poszerzać jeszcze bardziej tej historii.

 

 

Rozdział XXIV

O życiu Piotra Grzesznika

 

Roztropność i mądrość synów Bożych różni się od roztropności i mądrości synów tego świata! Ci ostatni, pełni hipokryzji, szukają zaszczytnych i dostojnych imion i tytułów, według ich mniemania, cieszących się na tym świecie szacunkiem, żeby nimi zakryć swoje braki oraz brak cnoty, by w ten sposób uchodzić za to, czym nie są. Inni przeciwnie, chociaż właśnie im prawdziwie się należy i w pełni przystoi dobre imię, szukają być najniższymi i nikczemnymi, aby jawiąc się jako tacy, pokrywać nimi skarb otrzymany od Pana i oddawać Mu cześć, wyznając Jego wielką łaskawość. Tym więc ludziom okazuje On swoją łaskę i życzliwość. O nich też pamięta, będąc tym, kim On jest. To była też przyczyna, dla której święty mąż uważał za słuszne nazwać się Piotrem Grzesznikiem. Był bardzo ugruntowany w poznaniu siebie i okazywaniu czci Bogu, dzięki światłu, jakiego Jego Majestat raczył mu udzielić. Im bardziej bowiem wznosi się ta szala, tym niżej opada szala poznania własnej nędzy i niskości. W tego więc rodzaju przedsięwzięciu żadna tarcza herbowa nie wydała mu się bardziej zaszczytna, która by lepiej określała rzeczywistość, jak obranie imienia Piotra Grzesznika. Określa ono dobrze to, czego się nauczył w tej szkole oraz by jego życie było podobne do wspomnianych mężów. Dla wielu z nich, których nasz Pan zechciał takimi uczynić, by to zaznaczyć, zmieniał imiona na inne od tych, które przedtem nosili. On właśnie był takim według wielu oznak, jakie o nim mamy. Jak najsłuszniej więc moglibyśmy stworzyć osobną księgę o jego życiu oraz pochwałach jego wielkich cnót, wielkiej pokuty i najdoskonalszej miłości Boga i bliźniego, pustelniczego życia w górskiej samotni przez wiele lat. To też było przyczyną, że wiemy o nim mało, albowiem z wielkim trudem i tylko przez samego Boga mógł być pociągnięty do życia wśród ludzi, jak to zobaczymy z tego, co o nim powiemy. W sumie będzie to tylko tym, czego mogliśmy się o nim dowiedzieć i potwierdzić w rzeczywistości.

Piotr Grzesznik pochodził z Andaluzji. Nie znamy jednak dokładnie miejsca jego urodzenia ani drogi, jaką doszedł do nawrócenia i jak naśladował naszego Pana, z wyjątkiem tego, że już jako młody chłopiec od samego początku w mieście Jaén przygotowywał się do pracy własnymi rękoma i z te

go się utrzymywał. Ten styl zachowywał zawsze (jak apostoł św. Paweł). Chciał utrzymywać się z pracy rąk własnych i nigdy nie prosić o jałmużnę tam, gdzie przebywał. Utrzymywał się z roznoszenia po ulicach wody w dwóch dzbanach. To zaś, co mu zostawało z bardzo wstrzemięźliwego i skromnego posiłku, dawał ubogim, chroniąc się w swoim zakątku i oddając się modlitwie, w czym nie przeszkadzała mu skąpa wieczerza ani niewygodne posłanie (chociaż była nim twarda ziemia). Jego ubranie było zawsze bardzo szorstkie, samodziałowe, pod względem formy zaś takie jak inne, gdy wychodził do ludzi. Przez wiele lat zawsze chodził boso, aż mocno posunięta starość i posłuszeństwo zmusiły go do korzystania z obuwia. Z Jaén udał się do pustelni, znajdującej się na surowej i samotnej górze w okolicy Malagi, w której spędził wiele lat, prowadząc anielskie życie i utrzymując się (jak zostało powiedziane) z pracy rąk, robiąc łyżki, koszyki oraz inne przedmioty z drzewa, które sprzedawał. Należy wierzyć, że doświadczył tutaj wiele interesujących rzeczy lub takich, o których nie mamy wiadomości. Był człowiekiem niezwykle milczącym. Nie wypowiadał słowa, które by nie było na chwałę naszego Pana i pożytek bliźniego. Pozwala to jednak domyślać się, ze względu na skutki, jakie u niego były widoczne. Wychodził stąd rozpalony miłością Bożą, że idąc do sąsiednich miasteczek, owoc, jakiego w nich dokonywał, był wyjątkowo widoczny. Stąd przyszła mu chęć, by nawiedzić miejsca święte Rzymu i relikwie Apostołów św. Piotra i św. Pawła. Doprowadzając ją do skutku, odbył ją tam i z powrotem o głodzie i chłodzie, w upale i z wielkim trudem, ze względu na słabe okrycie, jakie nosił, idąc boso i z odkrytą głową. Doszedłszy na miejsce, z wielką pobożnością i łzami nawiedził te miejsca, które nawiedzić bardzo pragnął, całując ziemię i kamienie zroszone krwią wielu męczenników. I jak zawsze, gdy tylko zdarzała się okazja, rozmawiał o czynieniu dobra i zbudowaniu wszystkich, na kierowanie stworzeń do Stwórcy. Rozmawiając z wieloma osobami, pewnego dnia spotkał Żyda, który wydał mu się skromnym chłopcem, o dobrym wyglądzie i bystrym rozumie. Zaczął z nim rozmawiać o jego zbawieniu i o błędzie, w jakim żył, chcąc zachowywać Prawo, które ustało z przyjściem na świat Mesjasza. Przyszedł On bowiem rzeczywiście, obiecany przez Boga i zapowiedziany przez wszystkich proroków, którego oni wciąż bezmyślnie oczekiwali. Z Bożą pomocą i oświeceniem rozumu, potrafił mu powiedzieć takie rzeczy, że nawrócił go i doprowadził do wyznania prawdy. Poprosił o chrzest, którego mu uroczyście udzielono w Rzymie. Namówił go też, żeby z nim udał się do Hiszpanii, aby uniknąć okazji spotykania się i rozmowy z innymi Żydami, bojąc się, żeby go nie zdeprawowali. On uczynił to, wracając z nim do Hiszpanii.

Po powrocie z Rzymu udał się prosto do Sewilli. Był tak bardzo rozpalony gorliwością i odwagą, że nago i boso, opasany sznurem, chodził po wszystkich ulicach i czynił publiczną pokutę. Nawoływał głośno, aby wszyscy ją czynili, wypowiadając takie rzeczy, napomnienia i ujmujące słowa, że przenikały one serca słuchaczy. Wydawało się bowiem, że pochodziły one z ognia Ducha Świętego, powodując u wielu potężne skutki. Porzuciwszy świat, szli za Chrystusem, naszym Odkupicielem, różnymi drogami: jedni wstępowalido zakonu, drudzy naśladowali go w tym, co czynił. Gdy przemawiał, nie wydawało się, że to on mówił, ale ktoś inny poruszał jego językiem. Idąc bardzo skupiony i zachwycony, wydawało się, że przechodząc przez środek placu, nikogo nie widział ani nie słyszał. Szedł tak, jakby sam tylko był na swojej górze i wypowiadał niewiele słów. Wypowiadał je z takim jednak ożywieniem, że niektórzy do dzisiaj jeszcze je słyszą, chociaż zapomnieli już, czy dotyczyły one spraw Bożych. Umknęły im z pamięci, ale wzbudziły w nich podziw. W ten sposób przemierzał całą okolicę Sewilli, gdzie wraz z braćmi, którzy przyłączyli się do niego, założył szpital Desek, w takiej formie, jak została już opisana, pracując tam przez wiele lat, opiekując się i usługując ubogim. Chodził po ulicach, i zamiast prosić o jałmużnę, głosił prawdy wiary. Chociaż nie prosił, wszyscy dawali mu jałmużnę dla ubogich. Aby nie widziano go, że o wszystko starał się dla innych, zapominając o własnych potrzebach i o swoim dawnym życiu na górze i o modlitwie, od czasu do czasu zbierał braci i wygłaszał do nich przemówienie. Przypominał im, że potrzeba oddawać się modlitwie, by wzmacniać fundamenty cnót, by z nowymi siłami wracać i pomagać braciom, gdyż w trudnych warunkach sewilskich bez tego mogłoby się źle skończyć. Dlatego zostawiwszy jednego w szpitalu, z pozostałymi udawał się w góry Ronda, na najbardziej surowej z nich szczyt. Wchodził do którejś z grot i tam przez wiele dni oddawał się modlitwie i medytacji. Jako mistrz, który na nią zużył wiele lat, pouczał swoich braci, jak mają to czynić. Uczył ich również pracować własnymi rękami, aby uniknąć próżnowania i zarobić na konieczne utrzymanie. Po kilku dniach, czasem po roku a nawet więcej, wracał do miasta i budował braci cnotą, przykładem i świętością oraz surową pokutą. Ponieważ dawał im przykład, on sam wystarczał już za napomnienia, albowiem wobec siebie był bardzo surowy i wstrzemięźliwy. Zdarzało mu się, że chodząc boso, potykał się o kamienie. Stąd potworzyły mu się na nogach bardzo duże rany. Nie troszczył się o nie, ale ze względu na twarde odciski na stopach przekłuwał je szydłem, zszywając pęknięcia nićmi, którymi szyje się buty. Pewnego dnia, będąc w górach z jednym towarzyszem, który żyje jeszcze dzisiaj, chodzili po górze w poszukiwaniu drzewa, żeby robić z nich łyżki i zaszczepki do okien. Wracając po drodze nic nie jedząc, rozmawiali o tym, że w grocie nie ma nic do jedzenia, chociaż byli osłabieni. Doszedłszy do groty, Piotr Grzesznik zobaczył na ławce u wejścia duży bochen białego chleba, a obok niego naczynie pełne oliwy. Zwracając się do towarzysza, rzewnie się rozpłakał:

— Patrz, bracie, jak miłościwy Pan zatroszczył się o to, żeby nas zaopatrzyć, chociaż na to nie zasłużyliśmy.

I padłszy obydwaj na kolana przez dłuższą chwilę gorąco dziękowali naszemu Panu, który napełnił ich dusze pobożnością na widok owej zapłaty, a ich ciała potrzebnym posiłkiem.

 

Rozdział XXV

O przybyciu Piotra Grzesznika do szpitala Jana Bożego i o jego śmierci

 

Chociaż Piotr Grzesznik pragnął od dłuższego czasu zaprawiać się do służby Jezusa Chrystusa w Jego ubogich, jednakże jego pragnieniem i rozkoszą była samotność i cisza. Stąd od czasu do czasu przychodził do szpitala, a potem wracał z powrotem na górę. Wydawało mu się, że w Sewilli jest zbyt znany, stąd gdy ludzie go spotykali, okazywali mu większy szacunek niż ten, jaki znieść mogła jego pokora i wzgarda świata. Postanowił zatem więcej tam nie wracać, natomiast szpital zlecił bratu zwanemu także Piotr Grzesznik, młodzianowi odznaczającemu się wielką cnotą, świętością i zaradnością, który w Sewilli był bardzo mile widziany i kochany przez wszystkich. Sam zaś udał się do Grenady, do szpitala Jana Bożego, czyniąc to, co mu polecano. Tak jak w Sewilli chodził po ulicach ze swymi zwykłymi napomnieniami, boso i z odkrytą głową, z bardzo długimi włosami, w samodziałowym worze, sięgającym do stóp, i z krucyfiksem w ręku, na którego ludzie wzbudzali żal i skruchę. Wypowiadając słowa, równocześnie wywoływał skutki. Stąd zaś, wracał w góry dopóki, pobożne i znane osoby, upomniały go i przekonały, żeby na stałe przyszedł do szpitala Jana, przyjmując habit. Po pierwsze, ze względu na swoją mocno zaawansowaną starość, gdyż liczył już prawie siedemdziesiąt lat, nie mogąc już znosić trudów góry. Po drugie, ze względu na pożytek, jaki wyświadczał wszystkim w mieście, zarówno ubogim jak i bogatym. On zaś, nie mając swojej woli, posłuchał tego. Wydało mu się bowiem, że nie było czymś złym zakończyć życie pustelnicze, jakie prowadził, składając śluby i być posłusznym. W taki sposób przyszedł do szpitala i przyjął habit. Po pewnym czasie złożył śluby zakonne. W domu oddawał wielką przysługę swoim dobrym życiem i przykładem, oraz tym, co zbierał dla ubogich, przestrzegając zwykłych ćwiczeń i zabiegając we wszystkim, aby powiększyć chwałę Bożą. Na placu zbierał bezczynny tłum, głosząc do niego z zapałem wspaniałe kazania, że mogły one zastąpić długie wywody i lata nauki. Miał również zwyczaj wczesnym rankiem wychodzić na place, gdzie ludzie pracujący na polu gromadzili się na targ. Wchodził na stół i klęcząc z wielką pobożnością wykładał im cały katechizm. Czynił to jako ten, kto rozumiał, że wielu z tych,

którzy tam przychodzili, wcale go nie znali, aby normalnie słuchając jego wykładu mogli się go nauczyć. Nakłaniał też, aby odpowiadali na to swoim życiem. Na place zazwyczaj przynosił w ręku pięknie ubrane Dzieciątko Jezus. Było coś dziwnego widzieć cześć i pietyzm, z jakim Je nosił, nie odrywając od Niego oczu nawet na chwilę ani z powodu znużenia, ani podczas głoszenia kazania. Chociaż było Ono dosyć duże i znacznie mu ciążyło, nigdy nie czuł się zmęczony, nosząc Go przez cały dzień w jednej ręce. Nie przekładał go nawet do drugiej, chociaż był już bardzo stary, zadziwiając tych, którzy go widzieli. W piątki natomiast nosił duży krzyż z wymalowanym na nim Ukrzyżowanym, do którego miał wielkie nabożeństwo, wypowiadając ku Jego czci wiele pięknych pochwał. Tak samo, gdy przebywał na górze, również tam miał duży krzyż przed wejściem do groty. Wchodząc do niej, zawsze musiał przechodzić koło krzyża. Klękał przed nim, wypowiadając wiele słów miłości i słodyczy oraz okazując wielką radość na jego widok, jak święty Andrzej, gdy był prowadzony na ukrzyżowanie. W szpitalu wstawał o północy i szedł do kościoła, padał na kolana i trwał na modlitwie i uwielbieniach, jakie z wielkim nabożeństwem i świętą prostotą wypowiadał przed Najświętszym Sakramentem aż do rana. Mówił: Kto mnie odłączy od Ukrzyżowanego? Ani szatan, ani żadne stworzenie. Śpiewał swoje pieśni o Panu i Jego miłości. Potem wstawał i przy ich akompaniamencie tańczył, następnie znowu wracał do modlitwy. W ten sposób spędzał większość nocy przy słodkiej melodii swojej duszy. To samo czynił w niektóre większe święta Pańskie oraz innych świętych. Gdy nastał świt udawał się do kościoła, tańcząc tam przed ołtarzem i wypowiadając pewne strofy na pochwałę święta. Następnie padał na kolana i modlił się, potem znowu zaczynał tańczyć z takim zapałem, że wzruszał serca tych, którzy zdołali go zobaczyć.  Wszystko to czynił jakby w zachwycie, nie zwracając uwagi na nikogo, tak jakby był tylko sam na świecie i nie obcował z ludźmi. Wcale się temu nie dziwię, albowiem przebywając wiele z Bogiem, nabył wielkiej czci i miłości. Chodząc w Jego obecności, pełnego ułożenia i uwagi na to, co odpowiadało Jego służbie, zatracał poczucie, że znajdował się wśród ludzi. Ponieważ nie przeszkadzali mu oni obcować z Bogiem, nie zwracał na nich uwagi. W taki sam sposób pracował i modlił się na placu, jakby się znajdował otoczony ścianami swojej celi. Była to rzecz godna uwagi i zastanowienia. Ci, którzy mieli oczy, aby go oglądać, wpadali w podziw i wielbili Pana, że udzielił mu łaski i nawyku dobrego życia. Odznaczał się wielkim nabożeństwem do Najświętszego Sakramentu, a także do Matki Bożej. W dzień Bożego Ciała, kiedy przebywał w Grenadzie, nałożywszy coś na habit i na głowę, wychodził i szedł, śpiewając i tańcząc przed naszym Panem w czasie całej procesji. Chociaż był bardzo stary, nie męczył się. Nawet to, że nie umiał tańczyć nie było przeszkodą, gdyż było w tym wszystkim tak wiele wdzięku i zapału, z jakim to wykonywał, że ludzie zostawiali wszystkie inne zabawy, a szli oglądać Piotra Grzesznika. Byli ludzie uduchowieni, którzy mawiali, że idą zobaczyć Piotra Grzesznika, aby pobudzić się do pobożnego płaczu. I tak rzeczywiście się zdarzało. Wykonywał pląsy wobec naszego Pana i przed obrazem Jego Matki, oraz wy

powiadał takie słowa, że bez większej trudności skłaniał do wylewania łez.

Nadszedł czas, gdy nasz Pan wyznaczył, aby swemu słudze dać odpoczynek i nagrodę za jego usługi i prace. By dobrze wypełniła się rada, jakiej mu udzielono, dotycząca pełnej zgody na zakończenie życia w posłuszeństwie, zostało mu polecone, aby udał się w drogę. Miał udać się do Madrytu, by załatwić z królem pewne sprawy, dotyczące domu. Okazał posłuszeństwo, nie mówiąc ani słowa, chociaż czuł się bardzo źle. Po pierwsze, był słaby z powodu starości, a po drugie, był największym wrogiem załatwiania trudnych spraw i unikał dworów, o ile to było możliwe. Schylając głowę, zabrał ze sobą osiołka, którego brat większy polecił mu wziąć, chociaż z tego, co wiemy, mało go dosiadał, albowiem nigdy z niego nie korzystał, lecz przez całe życie chodził piechotą. Także odnośnie do pożywienia był wobec siebie bardzo surowy. Dotarłszy do Madrytu, skorzystał z gościny w szpitalu u swoich braci. Będąc tam gościem, nie chciał jeść w refektarzu braci, ale w jakimś kąciku zjadał parę ułomków twardego chleba, które nosił w koszyku. Zaczął omawiać sprawy i dostał gorączki, która trwała przez kilka dni, stawiając go w trudnej sytuacji. Wiedząc, że była to ostatnia choroba, wyszedł z królewskiego dworu i udał się do znajdującego się w pobliżu Mondéjar. Przebywali tam właśnie książę i księżna de Tendilla, obecnie markizowie de Mondéjar, których rodzice i dziadowie zawsze byli bardzo pobożnymi i dobrymi chrześcijanami. Mieli oni wielki szacunek dla domu Jana Bożego,  wspierali  i wspierają go także obecnie obfitymi jałmużnami. Będąc przez długi czas namiestnikami królestwa Grenady, kasztelanami tutejszej sławnej twierdzy Alhambry, zawsze żyjąc tutaj oraz znając  poczciwego Piotra Grzesznika przyjęli go, żeby u nich umarł. Przekraczając bramę, wszedł do nich, a oni bardzo się ucieszyli, gdy go zobaczyli. Wchodząc do nich, powiedział: Przychodzę tutaj umrzeć. Wobec nasilania się choroby, położyli go do wygodnego łóżka i z wielką miłością zatroszczyli się dla niego o wszystko, co było potrzebne, jakby o samych siebie. On zaś zamiast jęczeć, jak to czynią inni chorzy, do końca wyśpiewywał i wypowiadał tchnące miłością Bożą strofy. Wtedy wypowiadał je z większą jeszcze słodyczą i miłością, niczym łabędź, który przed śmiercią najpiękniej śpiewa. Jako ten, kto już naocznie widzi spełnienie swoich pragnień oraz to, że nadchodzi dzień, w którym ujrzy swego umiłowanego Jezusa, po przyjęciu świętych sakramentów z obfitymi łzami i pobożnością, w nocy, w której umarł, zostali przy nim tylko markiz i markiza, by nacieszyć się tym niewiele, co jeszcze mu zostało z jego anielskiej konwersacji i świętych słów. Zaczął śpiewać, tańczyć i strzelać palcami, jak zwykł był to czynić przy świętym śpiewie, a następnie wypowiedziawszy wiele razy: „Zerwij te kwiaty, zerwij te kwiaty”, jak ten, kto już widzi kwiaty, o których mówi oblubienica w Pieśni nad pieśniami (2, 12), jakie pojawiły się na naszej ziemi, a które szybko wydadzą owoce, żeby ich zażywać na zawsze. Mówiąc te słowa, wyzionął ducha i oddał duszę swemu Stwórcy. Wszyscy czuli się bardzo pocieszeni, widząc taką śmierć, która nastąpiła po takim życiu, składając wielkie dzięki naszemu Panu. Gdy dowiedział się o tym lud, zbiegł się licznie, żeby go zobaczyć i oddać mu cześć jako świętemu i Bo

żemu mężowi. Markizowie więc uczcili go z wielką troską, sprawiając mu bardzo wystawny pogrzeb. Po wystawieniu go w kościele przez parę dni, żeby wszyscy mogli go zobaczyć. Markiz polecił zrobić trumnę z drzewa, wyłożoną czarną skórą i złożyć w niej ciało. Ze względu na wielką miłość, jaką żywi do tego domu i braci oraz nie chcąc pozbawiać ich ciała świętego męża, polecił swojej służbie, żeby go przewiozła do tego domu na wozie zaprzężonym w muły i odpowiednio do tego przystosowanym. W ten sposób słudzy przyjechali z nim do Grenady, a chociaż był to okres upałów i siedemdziesiąt mil drogi, przybył tutaj bez żadnego nieprzyjemnego zapachu, ale nienaruszony, jak umarł, chociaż minęło od śmierci już piętnaście dni. Przybył o północy. Brat większy opowiedział, że gdy mieli z nim przybyć do szpitala, został obudzony on w swojej celi. Zanim zawołano go do furty, ktoś w sufit jego celi wymierzył wielki cios, iż myślał, że pokój i mieszkanie zostały zrównane z ziemią. Wyszedłszy z celi, żeby zobaczyć, co to było, nic nie usłyszał. Przekonał się tylko, że wszyscy spali. Potem usłyszał, że ktoś natarczywie zaczął dobijać się do furty. Na pytanie, kto to jest, odpowiedziano mu, że jest to ciało Piotra Grzesznika. Stąd poznał, że to uderzenie mogło być po to, by go uprzedzić, że on przybywał do swego domu. Wtedy wszyscy o tej porze w domu wstali i z białymi świecami wyszli, żeby go przyjąć. Z wielką radością złożyli go w kościele i chcieli urządzić mu pogrzeb, na jaki zasługiwał. Przełożony jednak nie pozwolił ze względu na powody, jakie mu się wydawały słuszne. Polecił pogrzebać go od razu. Mimo wszystko, nie odbyło się to w sekrecie, ponieważ przybyło wielu ludzi. Pogrzebali go z wielką pobożnością, ponieważ widzieli go nienaruszonego po wielu dniach od śmierci. Wielbili naszego Pana, któremu niech będzie cześć w Jego świętych i niech żyje na wieki wieków. Amen.

 

 

 

 

Rozdział XXVI

 

PRZEKŁAD Z KASTYLIJSKIEGO NA JĘZYK POLSKI BULLI DOTYCZĄCEJ

FUNDACJI, USTANOWIENIA, APROBATY

I ZATWIERDZENIA SZPITALA JANA BOŻEGO

W TYMŻE MIEŚCIE GRENADZIE,

ORAZ POZWOLENIA I ZGODY,

JAKIEJ UDZIELONO BRATU WIĘKSZEMU

I BRACIOM ZE WSPOMNIANEGO SZPITALA,

 KTÓRZY PROSZĄ O JAŁMUŻNĘ DLA UBOGICH,

ABY MOGLI SKŁADAĆ ŚLUBY

I NOSIĆ HABIT Z KAPTUREM,

POD REGUŁĄ ŚWIĘTEGO AUGUSTYNA,

ORAZ SKŁADAĆ ŚLUB POSŁUSZEŃSTWA

PRZEŁOŻONEMU,

WYDANA PRZEZ OJCA ŚWIĘTEGO,

ŚWIĘTEJ PAMIĘCI PIUSA PIĄTEGO

 

 

 

PIUS BISKUP,

sługa sług Bożych,

na wieczną pamiątkę.

 

 

Jakkolwiek zgodnie z powinnością, związaną z Najwyższym Pontyfikatem, przekazanym Nam z wysoka, powinniśmy się troszczyć o pożytek wszystkich i poszczególnych miejsc pobożnych, jednak szczególną uwagę musimy poświęcać szpitalom i tym, którzy w nich mieszkają, oraz godnym politowania biednym i chorym, którzy się w nich leczą; tym bardziej powinniśmy mieć o nie troskę i staranie, im większe widzimy, że są ich potrzeby i większe ubóstwo, w jakim się one znajdują. Umiłowany syn Rodryg de Cigüenēa, obecnie Brat Większy Szpitala, który nazywa się Szpitalem Jana Bożego w Granadzie, niedawno przedstawił nam prośbę, której treść stanowiło to, że jakkolwiek we wspomnianym szpitalu tego miasta, w którym znajduje się Najwyższy Trybunał Królewski, do którego zwykli w dużej ilości przybywać obcy, żeby prowadzić procesy, obecnie jest tu brat większy i osiemnastu innych braci, którzy są podwładnymi wspomnianego brata większego. Zajmują się oni proszeniem o jałmużnę dla wspomnianego szpitala, w którym zawsze leczy się na różne choroby oraz jest utrzymywanych wielu ubogich Chrystusa nieuleczalnych: starców, umysłowo chorych, kalek, paralityków, których liczba zwykła dochodzić do czterystu i więcej, na których leczenie i utrzymanie zwykło się wydawać ponad szesnaście tysięcy dukatów z tego, co uzyskuje się z jałmużn, które wierni chrześcijanie zwykli dawać wspomnianym braciom każdego roku, oraz z tego, co wspomniani bracia uproszą i wyszukają własną przedsiębiorczością, żeby z miłością utrzymać biedaków.

Ponieważ w czasie wojny, jaka miała miejsce w ubiegłymroku przeciwko buntownikom w królestwie Grenady, liczba ubogich Chrystusa wzrosła i nie wpływa już tak wiele ani tak obfitych jałmużn, jak dawniej bywało, pomimo wszystko wspomniani bracia, dokonując największych wysiłków, nie zaprzestają [czynić] tego, co przedtem zaczęli, i w dalszym ciągu z wielkim zapałem wciąż prowadzą godne pochwały dzieło. Ponadto, na skutek wzrostu ludzkiej niegodziwości, pewne osoby świeckie, pobudzone chciwością i pozbawione bojaźni Bożej, z bezpodstawnie ubierając się w ubiór powszechnie zwany capote, który jest ze zgrzebnego sukna, w jaki w owych stronach zwykli się ubierać wspomniani bracia oraz wyżej wymienieni szpitalnicy, jak (np.) ci z miasta Kordoby i z Madrytu, z diecezji Toledo i z miasteczka Lucena, względnie z diecezji Kordoby, z domów założonych na wzór wspomnianego szpitala w mieście Grenadzie, w których zwykło się prowadzić podobne dzieła charytatywne, jakie wspomniani współbracia zwykli prowadzić we wspomnianym szpitalu w Grenadzie, odważyły się prosić o jałmużny, szukać ich i wydawać na złe i przynoszące szkodę użytki, z bardzo wielką szkodą dla koniecznego utrzymania biedaków i osób, które we wspomnianych szpitalach mieszkają. Zgodnie z tym, co wspomniana prośba zawierała, wymieniony wyżej Rodryg pokornie prosił Nas, abyśmy dla łatwiejszego usunięcia [nadużyć] i zapobieżenia, żeby tego rodzaju rzeczy nie miały miejsca, czy nie wypadałoby, aby zarówno wspomnianym braciom z Grenady, jak i pozostałym z [domów] w Kordobie, miasteczku Lucenie i w pozostałych szpitalach, które na wzór tych zostaną erygowane lub w swoim czasie będą istnieć, dać pozwolenie, żeby na swój ubiór w postaci capote nakładali szkaplerz ze zgrzebnego sukna, który by im sięgał do kolan, żeby łatwiej mogli ich rozpoznawać wierni chrześcijanie, dający jałmużnę, i różnili się od tych, którzy nie są braćmi i pod pozorem szpitali lub któregoś z nich, podstępnie i oszukańczo proszą o jałmużny.

[Prosi] również, żeby w każdym ze wspomnianych szpitali oraz w innych, które na ich wzór zostaną erygowane, jeden spośród wspomnianych braci był kapłanem, który będzie nosił podobny habit i szkaplerz, będzie odprawiał Mszę św., nabożeństwa i udzielał sakramentów zarówno wspomnianym braciom, jak i ubogim Chrystusa, którzy będą we wspomnianym szpitalu; będzie im głosił kazania i uczył prawa Bożego, a także [prosi o to], żeby im dać pozwolenie, by mogli prosić i otrzymywać jałmużnę na utrzymanie wspomnianych ubogich w tego rodzaju szpitalach, nie tylko w miastach i wsiach, w których istnieją wspomniane szpitale, ale w całej ich okolicy, diecezji i prowincji. W ogóle prosi nas, abyśmy uznali za dobre przychylić się do jego pobożnego pragnienia, oraz błaga, żebyśmy mając na względzie pożytek wspomnianych szpitali i dobro ubogich, znaleźli odpowiedni środek zaradczy, zgodnie z apostolską łaskawością.

Dlatego my, pragnąc najczystszą miłością przyjść z pomocą ubogim i przynieść pociechę wspomnianemu Rodrygowi i braciom w tak chwalebnym i pobożnym przedsięwzięciu, uwalniamy wspomnianego Rodryga ze wszystkich i jakichkolwiek wyroków, cenzur i kar [kościelnych, zaciągniętych na mocy samego] prawa lub nałożonych przez osoby z jakichkolwiek okazji lub przyczyn, gdyby je w jakikolwiek sposób zaciągnął, żeby uzyskać skutek niniejszego [dokumentu] w pełnym jego brzmieniu, uważamy go za [od nich] uwolnionego. Przychylając się do wspomnianych próśb, powagą apostolską i na mocy brzmienia niniejszego [dokumentu] na zawsze dajemy pozwolenie i udzielamy wspomnianemu Rodrygowi oraz wszystkim i poszczególnym braciom wspomnianych szpitali, które istnieją lub w przyszłości zostaną erygowane, pod warunkiem, żeby żyli pod regułą świętego Augustyna, żeby stale mogli nosić na swoich ubraniach lub na sukni, którą zwykli nosić, wspomniany szkaplerz, który będzie sięgał do kolan, z tego samego sukna, które nazywają sayal; żeby mogli mieć jednego brata kapłana w każdym ze wspomnianych szpitali, który będzie bratem i będzie nosił ten sam habit sukienny, chociaż większy i obszerniejszy, jaki wypada ze względu na kapłańską godność; jego teraz pierwszy raz wybierze według swego uznania Ordynariusz. [Bracia] będą mogli prosić wszystkich wiernych chrześcijan o jałmużny dla wspomnianych szpitali i na utrzymanie ubogich Chrystusa oraz dla osób, które w nich będą przebywać, zarówno w miastach, miasteczkach i miejscach, w których zostaną założone wspomniane szpitale, jak i we wszystkich ich okolicach i prowincjach; [mogą] swobodnie to czynić, otrzymywać, wydawać i zamieniać na użytek wspomnianych szpitali i ubogich Chrystusa.

Tak samo na zawsze poddajemy pod władzę i uzależniamy tak wspomnianego kapłana, jak i tak zwanego brata większego i pozostałych braci pod jurysdykcję, wizytację i posłuszeństwo tego Ordynariusza, gdzie będą przebywać; zarówno wspomniany brat większy, jak i pozostali bracia mają być zobowiązani co roku zdawać uczciwe, wierne i zgodne z prawem sprawozdanie wspomnianemu Ordynariuszowi miejscowemu — kiedy jemu to się wyda stosowne — ze wszystkich jałmużn, jakie otrzymali we wspomnianym szpitalu w okresie zarządzania nim, ale nie żadnej innej osobie.

Postanawiamy raz na zawsze, żeby bracia, którzy są teraz lub będą kiedyś we wspomnianych szpitalach, po przyjęciu wspomnianego habitu nie mogli go porzucać ani dawać go komu innemu, jak tylko za zgodą wszystkich innych braci wspomnianego szpitala, gdzie ten habit zostanie przyjęty, pod karą ekskomuniki większej, którą z mocy samego prawa zaciągną. Ściśle zabraniamy wszystkim i jakimkolwiek osobom, jakiegokolwiek byłyby stanu, stopnia, stanowiska i kondycji, z wyjątkiem Ordynariuszów tych miejsc, z żadnej przyczyny, na żadnej drodze, ani z żadnego roszczenia wtrącać się do kierowania, rządzenia czy administrowania wspomnianymi szpitalami lub też tymi, które na wzór tych zostaną erygowane, pod wspomnianą karą, którą zaciągają na mocy samego prawa ci, którzy będą czynić coś przeciwnego. Postanawiamy, że wspomniany brat większy i pozostali bracia szpitali, które obecnie istnieją lub odtąd w przyszłości zostaną założone, w żaden sposób nie mogą być niepokojeni, szykanowani, nękani w administrowaniu, rządzeniu lub kierowaniu wspomnianymi szpitalami przez jakiekolwiek osoby jakiegokolwiek stanu, stopnia, rodzaju i stanowiska, choćby to było z tytułu faktu, że zbudowały w całości lub w części tego rodzaju szpitale, lub z jakiegokolwiek pobożnego daru lub zapisu, jakiego dokonały na ich rzecz.

Niniejszy list w żadnym czasie nie może ulegać wadzie przemilczenia w całości lub w części, ani podlegać dochodzeniu, jaka była przyczyna naszego zamiaru, albo żeby został w jakikolwiek sposób uszkodzony, poddawany w wątpliwość, unieważniany z jakiejkolwiek przyczyny czy powodu. Nie może być zaskarżany w sądzie ani być przedmiotem przewodu sądowego, ani nie może być redukowany do terminologii prawniczej. Nie wolno także prosić o inny zaradczy środek prawny ani o łaskę przeciwną jemu. [Bracia] nie są obowiązani weryfikować przed Ordynariuszem miejsca albo przed jakimkolwiek delegowanym sędzią, używającym jakichkolwiek uprawnień, przyczyny lub przyczyn, z jakich obecny list wydaliśmy. I dlatego nie traci swojej mocy i nie trzeba udowadniać, że nie został on uzyskany podstępnie. Również wspomniany Rodryg nie jest obowiązany poświadczać jego treści. Nie wolno do niego dołączać jakichkolwiek klauzul, dotyczących udzielonych podobnych lub innych łask, zarówno przez nas, jak i przez Biskupów Rzymskich, naszych następców, choćby dotyczyły one jakichkolwiek klauzul ograniczających oraz innych bardziej skutecznych i nadzwyczajnych albo przez inne dekrety, które z biegiem czasu zostałyby wydane, jakiejkolwiek treści by były. Pomimo ich wszystkich ten [dokument] ma pozostać w swojej mocy i ważności, tak że ilekroć one będą wydawane, ten pozostaje w swojej dawnej mocy i ważności, jakby wciąż na nowo był odnawiany pod względem swojej ważności, tak jakby na nowo był wystawiany z nową datą i jakby był uzyskiwany przez wspomnianego Rodryga lub przez aktualnego, jaki będzie, brata większego wspomnianego szpitala, albowiem taka jest nasza niezmienna wola, i dlatego powinna być zachowana i osądzana przez każdego sędziego pełnomocnego, wyposażonego w jakąkolwiek władzę, pozbawiając ich i każdego z osobna władzy osądzania lub interpretowania go w inny sposób. I to wszystko, co jakiekolwiek osoby, posiadające jakąkolwiek władzę, ważą się na nim świadomie lub złośliwie dokonać, nie będzie posiadać żadnej wartości ani skutku. Dlatego niniejszy list posyłamy do naszych czcigodnych braci: Arcybiskupa Grenady oraz Biskupów amerińskiego i z Kordoby, ażeby oni [wszyscy], lub dwaj z nich, albo też jeden za siebie lub za innego, ze względu na wspomnianą naszą powagę, gdy tylko ze strony wspomnianego Rodryga lub wspomnianego brata większego, jaki będzie we wzmiankowanym szpitalu, zostanie wniesione żądanie o uroczyste podanie do publicznej wiadomości wspomnianego listu, niech to skutecznie uczynią, strzegąc pod każdym względem całości treści, jaka się w nim znajduje. Również wspomniani Rodryg i ci, którzy w swoim czasie będą braćmi większymi, niech spokojnie korzystają ze wspomnianych spraw i każda z tych spraw ma być zgodna z brzmieniem wspomnianego listu, oraz niech nie pozwalają, aby ich [wszystkich] lub któregoś z nich niesłusznie nękał, dręczył lub niepokoił, nakazując milczenie tym, którzy będą go zaprzeczać lub okazywać nieposłuszeństwo wyżej wspomnianym sprawom, przy pomocy cenzur i kar kościelnych lub innych stosownych środków prawnych, nie pozwalając na odwoływanie się i zachowując formę i brzmienie tego, co na ten temat zostało zaskarżone, ogłaszając, że wspomniani zaciągnęli tego rodzaju cenzury i kary, i powtarzać je, powiększając, a nawet, jeśli się to okaże konieczne, przywoływać ramię świeckie. Nie stoją temu na przeszkodzie konstytucje i zarządzenia śp. papieża Bonifacego Ósmego, naszego poprzednika, ani dwóch zgromadzeń ogólnego Synodu. Zatem na mocy niniejszego listu nikt nie może być pozywany do sądu nawet na podstawie trzech zgromadzeń i pozostałych statutów apostolskich, ogólnych lub szczegółowych dekretów ogłoszonych na zebraniach prowincjalnych lub synodalnych, statutów potwierdzonych przysięgą, zatwierdzonych lub mających powagę apostolską, lub też jakąkolwiek inną powagę lub statuty, zwyczaje, przywileje oraz indulty i listy apostolskie, choćby były udzielone przez Stolicę Apostolską jakimkolwiek zakonom, miejscom i ich przełożonym, oraz jakimkolwiek osobom w jakimkolwiek brzmieniu i formie, z jakimikolwiek klauzulami i dekretami, choćby były wystawione motu proprio i [w oparciu] o pewną wiedzę i udzielone z pełnią powagi apostolskiej przeciwko temu [dokumentowi], potwierdzone i odnowione wszystkie, które zawierałyby nawet w nich samych lub w swym brzmieniu specjalną i wyraźną wzmiankę w jakiejś innej formie, jaką należałoby uwzględnić, jak np. dosłownie (de verbo ad verbum), bez opuszczania czegokolwiek, nie ingerując w jego formę i brzmienie, tak jak tu zostały włączone, mają być wystarczająco zreferowane, zostawiając je co do reszty na teraz w mocy i ważności, chyba że specjalnie i wyraźnie uchylimy jakiekolwiek sprawy, które by były im przeciwne, chociaż coś byłoby udzielone ogólnie lub w szczególności przez Stolicę Apostolską, co nie może być zakazane, suspendowane lub ekskomunikowane listem apostolskim, nie czyniąc pełnej i wyraźnej wzmianki  de verbo ad verbum tegoż indultu.

Niech żaden człowiek nie waży się naruszać tego naszego listu [zawierającego] absolucję, koncesję, uprawnienie, uzależnienie, rozporządzenie, postanowienie i zakaz, dekret, polecenie i odwołanie, lub też z nierozważną zuchwałością występować przeciwko niemu, a ten, kto ośmieliłby się tego dokonać, niech wie, że ściąga na siebie gniew Boga wszechmogącego oraz błogosławionych świętych Piotra i Pawła, Jego apostołów.

Dane w Rzymie, u św. Piotra, w roku od Wcielenia naszego Pana Jezusa Chrystusa tysiąc pięćset siedemdziesiątego pierwszego, pierwszego stycznia, w szóstym roku naszego pontyfikatu.

 

Laus Deo.

 

 

 

 

 

 

 
 

Torna alla pagina precedenteTorna alla home page